poniedziałek, 8 marca 2010

Wielka miłość - wielka strata


Rozdział VI
Wielka Miłość


Piętnastego września
Przyjechała Magda żeby z nami zamieszkać
Od razu mi się spodobała
I wiedziałem że przyjdzie się nam dogadać
W tydzień jak u nas zagościła
Już mówiłem do niej “miła"
Niedługo po tym zaraz
Wieczorami zacząłem całować ją naraz
Rodzice zaraz zauważyli
Że jestem dla niej zbyt miły
Musiałem więc coraz więcej pracować
Aby z nią sam na sam nie przebywać
Ponieważ miałem młodszą siostrę
Przeżywałem przez nią chwile nieznośne
Opowiadała rodzicom
Nawet to co nie zgadzało się z moją myślą
Na szczęście dla nas
Chodziła o 19.00 spać
Więc musieliśmy wytrzymywać całe dnie
By pozbyć się jej

Trzynastego tegoż miesiąca
Za winą naszego pieska
Musiała być jej ręka
Bandażem owinięta
Zaproponowałem więc
Że będę pomagał przy rozbieraniu do bielizny jej
Z chęcią zgodziła się
I tak blisko siebie spędziliśmy noce i dnie

Coraz więcej musiałem pracować
I przestawało mi się to podobać
Warsztat rodzice zrobili w piwnicy
Bo tok ich rozumowania był zawiły
Musiałem robić coraz trudniejsze rzeczy
I bardzo mnie to zaczęło męczyć

W szkole nauka szła niedobrze
I można powiedzieć że siedziałem w ławce oślej
Wszyscy natomiast zauważyli
Że jestem w kimś zakochany
Mamę szlak trafiał
I nie żałowała mi słownego bata

Kiedy pewnego wieczoru rodzice
Robili tarki zwiedzając piwnice
Mimo że Madzia miała ręce zdrowe
Znowu zacząłem rozbierać ją
Byłem tak podniecony
Że aż szalony
Ogarnęła mnie namiętność
Że zaprzepaścić ją była by bezczelność
Ona się na łóżku położyła
A ja usiadłem przy niej
Nie wiedziałem co robić
Żeby dobrze zrobić
Miała na sobie stanik i majtki
I wyglądała jak królewna bez halki
Zdjąłem jej w końcu biustonosz
Czego nie robiłem co noc
Zacząłem głaskać jej ...

cenzura

Z rodzicami było coraz trudniej
I mówili do mnie nie głupiej
Dawali mi nieźle popalić
I do pracy co chwila wyganiali
Miałem już tego wszystkiego dość
I przytulałem się do Madzi im na złość
Wszyscy nas razem w kościele widzieli
I plotki już było słychać po niedzieli
Kłótnie z rodzicami były coraz częstsze
I głupie wiecznie
Robili mi często wymówki
I o mało co nie zamykali naszych drzwi na kłódki

Pewnego razu starzy wyjechali gdzieś z towarem
A moja miła siedziała w wannie
Wszedłem do łazienki bez żadnego zażenowania
Bo wiedziałem że jest naga
Od razu zrozumiała czego chcę
I zgodziła na to chętnie się
Przeszliśmy pod prysznic
O czym normalnie mogłem tylko śnić

cenzura

Pojechaliśmy razem wszyscy
Do rodziny matki
Magdę serdecznie przywitali
I się do niej uśmiechali
Robert nie był za bardzo za dziewczynami
Jednak oczami się jej wdziękami bawił
Czułem się głupio
I było mi smutno
Że się z nim zadaje
Jednak zdałem sobie sprawę
Iż ona chce się mną pobawić
Więc udawałem zazdrość
Po krótkim czasie wybraliśmy się na łąkę
Oczywiście wyszliśmy oddzielnie
Spotkałem Madzie niedługo
I choć było już późno
Rozłożyliśmy kocyk zielony
Żeby nie gryzły nas sztuczne nawozy
Całowałem po piersiach ją długo
I napięcie nie trwało krótko
Było cudownie tak leżeć obok siebie
I czuliśmy się jak w niebie
Wróciliśmy do wujostwa domu
Gdzie było wiele narodu
Czułem na sobie spojrzenia wszystkich
I wiedziałem że chcą poznać moje myśli
Zastanawiali się czy naprawdę kocham Magdę
I miny mieli marne

Później się dowiedziałem
Że babka wzięła na stronę matkę
I przestrzegała ją
Przed miłością do Madzi mą
Jak się okazało
W tydzień po tych słowach jej się zmarło

Wróciliśmy w rodzinne progi
I z Magdą życie jakoś chciałem ułożyć
Ponieważ był październik
To nie wątpił nikt
Że trzeba chodzić na różaniec
Więc Madzię do kościoła zabierałem
I jej rękę w swoją kieszeń wkładałem

W domu wybuchało co chwila piekło
I miałem boleść wieczną
Przeżywałem katorgi
I miałem problem wielki
Nerwom nie było końca
I miałem zmarnowane listopadowe święta

Już wtedy rodzice planowali
Jak pozbyć się Madzi
Zaczęli wmawiać mi
Że jej rodzice chcą zdobyć nasz stary dom w mig
Magda wykorzystuje mnie
Bym za nimi wstawił się
Kiedy powiedziałem to Madzi
I spytałem czy się jej to opłaci
Przyznała się do wszystkiego
I już nie sprawiała dziecka niewinnego
W końcu powiedziała mi
Że nie jestem synem ludzi tych
Których nazywam rodzicami
Aż mnie szlag trafił
Spytałem się starych czy to prawda
A oni mi na to że to jest rzeczywistość ładna
Wyszedłem z domu trzaskając drzwiami
I włóczyłem się po mieście jak pijany
Wróciłem późno w nocy
I nie chciałem nikogo widzieć na oczy
Leżąc po ciemku w pokoju
Nie mogłem uwierzyć ile przeżyłem znojów
Zacząłem się zastanawiać
I nawet nad swoim losem płakać
Myślałem o tym wszystkim
I chciałem uciec od tego samochodem szybkim

Kiedy wstałem rano
Zjadłem bardzo mało
Nie mówiąc ani słowa
Gdyż godność moja była droga
Poszedłem do szkoły
Żeby uczyć się rzeczy nowych
Wyglądałem tak strasznie
Że wszyscy się pytali właśnie
Co mi się stało
I czy coś mnie boli bardzo
Patrzyłem na nich obojętnym wzrokiem
I waliłem ręką w głowę
Nic nie mówiłem
Tylko się wewnętrznie gryzłem
Przesiedziałem te sześć godzin
I nie chciałem już żyć
Wracając do domu
Miałem falę złych odczuć
Postanowiłem się pogodzić z myślą
I wielką krzywdą
Chciałem wszystko olać
I niczym się nie przejmować
W domu dowiedziałem się
Że Magda wraca do rodziców wnet
Bez żadnych uprzejmości
Pożegnałem się z nią jak z gośćmi
Był dwudziesty dziewiąty listopada
I śnieg bez przerwy padał
Odjechała Magda gdzieś
I zaginęła o niej wieść
Chciałem o wszystkim zapomnieć
I nie myśleć o niej
Jednak nie mogłem przejść z tym
Do porządku dziennego
I dlatego
Napisałem kilka wierszy
Aby mego serca nie męczyć


Rozdział VII
Szkoła Średnia


Rozpocząłem nowy rok szkolny
W technikum jako kot wolny
Wszyscy w kiblach dostawali
Tylko ja żem się im postawił
Dali mi spokój
I nie miałem złych odczuć
Najpierw mi się podobało
Lecz później przestało
Nauki było coraz więcej
I trzeba było wszystko rozumieć prędzej

Po wielkiej miłości
Został tylko żal okropny
Dlatego też
Przestałem się uczyć
I nieraz na szkołę musiałem się wkurzyć
Chodziłem na lekcje
I byłem nie do życia wiecznie
Zamknąłem się w sobie
I prowadziłem ze sobą wojnę
Oczywiście musiałem pracować
I wszystkie rzeczy wałkować
Rodzice mówili mi już bez ogródek
Że przecież pracuję na swoje życie
Dlaczego oni mają mnie utrzymywać
Przecież to nie jest ich wina
Że byłem nikomu nie potrzebny
I był ze mną kłopot wieczny
Do tego powiedzieli mi
Że po ich śmierci nie dostanę nic
Wydziedziczyli mnie prawnie
I niech nie myślę że otrzymam spadek
Już wcześniej się we mnie gotowało
Ale w tym momencie aż zawrzało
Nie powiedziałem ani słowa
Ale prosiłem Boga
By zesłał na mnie śmierć
Choćby za minut pięć
Jednak widać byłem i przez Niego opuszczony
Bo udało mi się świąt zimowych dożyć
W międzyczasie jeździłem na targi
Gdzie na mrozie odmrażały mi się wargi
Miałem już wszystkiego dość
I kipiała we mnie złość
W Sylwestra musiałem siedzieć z psami
Bo się fajerwerków bały
Mogłem sobie wreszcie odpocząć
Na godzinę przed Nowym Rokiem
Ponieważ byłem wkurzony do granic wytrzymałości
I musiałem wysłuchiwać krzyków nieznośnych
Postanowiłem skończyć to życie
I odejść skrycie
Wziąłem garść lekarstw
I była pociecha
Że wreszcie się wszystko skończy
I uda mi się sen dośnić
Jednak ku zdziwieniu mojemu
Znalazłem się na leczeniu
Jacyś lekarze krzyczeli
Że przez chorych nowy rok
Zmienił im się w Boży Sąd
Nie słyszałem reszty słów
Może to dobrze cóż
Znalazłem się w błogiej nieświadomości
I zaczęło mi się coś śnić

ciąg dalszy 15 marca

1 komentarz: