wtorek, 16 marca 2010

Jak zaczęła się depresja czyli droga do 120 kilogramów


Będąc w szkole średniej gdy po wielkiej młodzieńczej miłości w pierwszej klasie, zostałem sam, zacząłem zastanawiać się nad sensem życia.

Rzeczywistość wokół mnie była dość szara. Nie miałem pomysłu na życie, nie znałem przepisu na szczęście.

W domu była sytuacja kiepska choć pewnie według niektórych aż grzech narzekać.

Zdaję sobie sprawę, że wielu młodych ludzi może nawet tysiące, mają (mieli) o wiele trudniejszą młodość. Choćby pokolenie, które żyło w czasach głodu czy wojny. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego co oni przeżywali, ale wydaje mi się, że każdy przeżywa swoje tragedie, których co prawda nie można porównywać z tymi które wydarzyły się w czasach okupacji.


Ja przeżywałem swoją tragedię i w tamtym czasie ona była dla mnie największa i najbardziej nierozwiązywalna.
Straciłem miłość i wiarę w lepsze jutro.
Nie miałem ochoty na naukę czy spędzanie czasu z rówieśnikami.
Siedziałem przed komputerem grając w pasjansa albo inne gierki, jedząc paczkę wafelków i wypijając dziennie litr coca-coli.
Już wcześniej miałem problemu z nadwagą i jeszcze przez takie wieczory ze słodzącymi napojami przybywało mi ich w zawrotnym tempie.

Nie mam pojęcia kiedy kiepski nastrój i bezsens życia przemieniły się w depresję. Uczucie jakie mnie ogarniało było straszne. Nic, dosłownie nic mnie nie bawiło. Każde wydarzenie, które można było odczytać jako radość potrafiłem zmienić w w porażkę.
Codziennie szukałem (a potem już przestałem) radości z życia, sensu istnienia - czegokolwiek dzięki czemu warto by było wstać rano i cieszyć się dniem.
Bezsens otaczającego mnie świata, doprowadzał coraz częściej do myśli o odejściu gdzieś gdzie wszystko powinno być ok.

Mimo dwóch prób nadal chodzę po tym łez padole i tylko można pocieszyć się słowami piosenki "W życiu piękne są tylko chwile - dlatego czasem warto żyć".

Jeśli chodzi o używki to nie stosowałem zalewania robaka, palenia papierosów i tym podobnych, zażywania narkotyków czy oddawaniu się uciechom cielesnym.
Sam wszystko w sobie dusiłem i przeżyłem.

Od tamtych lat upłynęło już wiele lat. W tym czasie przeżyłem kolejne wielkie miłości i w końcu spotkałem tą swoją drugą połówkę.
Zanim ją jednak poznałem, ważyłem 120 kilo w wieku 21 lat. Zanim wzięliśmy ślub, waga spadła do 115. Wiadomo, te nieporozumienia, przygotowania do ślubu, stres itp. pomagały w odmawianiu sobie jedzenia. Nie chciało się przecież ucztować po kłótniach.

Dziś ważę 89 kilo (jak się odchudziłem piszę tutaj), mam żonę i dzieci, ale jednak wciąż czegoś brakuje. Podejrzewam, że depresja nie leczona, sama nie przejdzie jak katar.

Czego mi wtedy brakowało, czego mi brakuje dziś:
1. Nikt nie zainteresował się moim stanem. Choć wciąż byłem smutny, przygnębiony nikogo to nie ruszało. Zawsze sprawy innych były najważniejsze. To ja miałem być silny, to ja miałem pomagać, pocieszać i rozbawiać.

2. Patrzenie na ludzi z depresją jak na tworów z sf. Jakbyśmy nie mieli prawa do odczuć, które sprawiają nam smutek. Stwierdzenia w postaci "przecież wszystko masz" mają się nijak do rzeczywistości. Jednemu wystarczy samochód, drugiemu co tydzień inna impreza z inną partnerką/partnerem, jeszcze innemu spędzenie dwóch czy trzech godzin z rodzicami.

3. Brak dostępu do specjalistów. Choć teraz tworzy się kampanie reklamowe o depresji, podaje się telefony zaufania czy strony gdzie można przeczytać czy porozmawiać na forum, to jednak mało. Powinno być tak, że to specjaliści docierają do kogoś w depresji, a nie chory ma szukać lekarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz