Autobiografia



Wstęp

Siedzę sobie przy biurku
I nie myślę o "wujku"
Przede mną leży strzykawka
Która jest dobrze płatna
Zawiera kokainę
Która odbierze mi życie
W ten to zimowy dzień
Chcę odejść stąd
Nie widzę sensu życia
I na tym świecie bycia
Ogarnia mnie pustka wewnętrzna
I myślę że śmierć to nie ucieczka
Lecz skrócenie męki
Pragnę zakończyć życie w sposób prędki
Jednak na ostatnią chwilę
Wspomnieniami się owinę
Jeszcze raz przejdę wszystko
I w myślach ostateczną decyzję podejmę szybko

Rozdział I
Narodziny

Narodziłem się bo tak chcieli
Moi rodzice szaleni
Matka miała osiemnaście lat
I dlatego rodzice szykowali na nią bat
Ojciec trochę starszy
Zabawił się dziewczynę znalazłszy
Nie wiedzieli jednak amatorzy
Że prezerwatywę trzeba założyć
Kiedy matka zobaczyła że jest w ciąży
Ojciec chciał jak najszybciej się mnie pozbyć
Jednak ona postanowiła mnie urodzić
I dać mi szanse trochę pożyć
Wytrzymała ze mną miesiąc w domu
Kiedy zaczęła myśleć o przyszłości znowu
Zrozumiała że będę jej zbędny
I kłopot ze mną będzie wieczny
Poradziła się chłopaka
I taka była prawda
Że wrzucili mnie do szopy zimą
By moje ciało zgniło
Nawet nie postarali się o to
By skrócić me życie - bo po co
Siedziałem tam otoczony psami
Które część swojego ciepła mi dawały
Jadłem wszystko co wokół siebie miałem
I choć w tym wieku niewiele myślałem
To chciałem przestać żyć
I o śmierci zacząłem śnić
Jacyś ludzie znaleźli mnie
Po co nie wiem
Umieścili mnie w szpitalu
Zamiast od razu na cmentarzu
Lekarze mieli sporo pracy
I zużyli dużo gazy
Miałem przemarznięte ciało
Tak za głupią miłość mi się dostało
O mało nie doszło do tego
By wyciągali ...
Z brzucha mojego
Jednak na moje szczęście
Samo wyszło prędzej
Lekarze nie dawali mi szans przeżycia
I to była wiadomość bardzo miła
Szkoda że się nie sprawdziła
Bo by mi wiele kłopotów zaoszczędziła
Kiedy doszedłem do siebie
Wcale nie czułem się jak w niebie
Specjaliści powiedzieli
Że mam zniszczone niektóre nerwy
Prawdopodobnie nie będę mógł chodzić
Ani słownie wyrazić swoich przeżyć
Mam uszkodzony mózg
I w ogóle jeśli coś będę rozumiał
To będzie cud
Z taką więc perspektywą
Miałem startować w dalsze życie

Rozdział II
Dom Dziecka


Zamknęli mnie w domu dziecka
Gdzie była męczarnia wieczna
Byłem tam jak i reszta dzieci źle traktowany
I dostawałem niesprawiedliwie baty
Jedzenie było do niczego
Co nie ułatwiało życia mojego
Zabawek było mało
Więc nam się je dostarczało
Tylko wtedy gdy jacyś goście przyjeżdżali
I gdy coś nam ofiarowywali
Oczywiście można się było bawić w piaskownicy
Ale jak się ubrudziło szło się za karę do piwnicy
Były również huśtawki
Ale tak daleko żeśmy nie zaszli
Malcy nie mogli się do nich zbliżać
Gdyż musieli zaraz zmykać

Pewnego razu do tegoż domu
Przyjechała jakaś rodzina
Która chciała jakiemuś dziecku pomóc
Najpierw zwrócili uwagę na dziewczynkę
I przywieźli ze sobą piłkę
Jednak zmieniła zdanie
I stwierdziła że chłopca potrzebują nagle
Wyszli z założenia
Że ze mnie będzie korzyść pełna
Co prawda wszyscy im odradzali mnie
I miałem rekomendacje złe
Jednak postawili na mnie
I zaryzykowali wynik w tej "walce"



Rozdział III
Dom Rodzinny



Mając więc cztery lata
I na plecach wiele śladów bata
Wsiadłem do samochodu
I ruszyliśmy do domu
Dostałem więc inne imię i nazwisko
I miało się w moim życiu zmienić wszystko
Od tej chwili z Grzesia stałem się Michałem
Zaraz po przekroczeniu progu
Rozpłakałem się znowu
Z głupiej radości całowałem ściany
I byłem pełen ochoty do zabawy
Wywracałem się na progach
I miałem sińce na nogach
Przyzwyczajałem się powoli
I miałem dużo dobrej woli
Już w niedługim czasie
Zdałem sobie sprawę
Że życie mogę mieć marne
Matka - Beata - pracowała w średniej szkole
A ojciec - Marek - miał pole
Jednak pracował jako stolarz
I dość często po targach jeździł

Zanim mogłem iść do przedszkola
Była ze mną ciężka dola
Przyjechała więc babka - Elżbieta -
Matka Beaty Kościołowi wierna
Przebywała ze mną całe dnie
I wiele modlitw umiałem wnet


Rozdział IV
Przedszkole



Nareszcie mogłem iść do przedszkola
Gdzie miała być wolna wola
Rozrabiało się ile się chciało
Choć nieraz klapsa się dostało
Kiedy było ciepło
Mieliśmy uciechę wielką
Szło się na spacery
I świat wydawał się wielki
Wiem że w tym okresie wiele chorowałem
I jakieś okropne zastrzyki i lekarstwa dostawałem
Leżąc chory w łóżku
Marzyłem o przyjaznym duszku
Chciałem zostać strażakiem dyrektorem
Czy jeździć szybko samochodem
Wiele z tamtych rzeczy jest nagranych na taśmach
Które słucham gdy rzeczywistość jest straszna

Niekiedy rodzice zabierali mnie na targi
Gdzie żaliły się nade mną jakieś babki
Leżałem pod stołem na matach
I myślałem że rzeczywistość jest fajna
Jeździliśmy również do Warszawy
Po różne towary
Wracając wypełnionym samochodem
Nawet nogą ruszyć nie mogłem
Jednak mimo tego
Nie widziałem w tym nic złego
Lecz chyba miałem głowę lekko rąbniętą
Bo mówiłem że żonę mam piękną
W czasach gdy nic w sklepach nie było
U niej wszystko pod nogami się wiło
Nie wiem dlaczego tak sobie marzyłem
Przecież wtedy w miłość nie wierzyłem
Przyszedł wreszcie czas do chrztu świętego mnie dać
Zjechała się cała rodzina
By państwa Polakowskich poznać syna
Ponieważ mieszkaliśmy w Jędrzejowie
A chrzest odbyć się miał w rodzinnej wsi matki
Więc wzięliśmy kwiatki
I pojechaliśmy do Rabki
Tam już czekali na nas
Siostra Beaty - Marta z mężem Zbigniewem
Synem Grzegorzem i córką Małgorzatą
Oczywiście rodzice Beaty: Elżbieta i Michał
Brat mojej matki Kazimierz z żoną Jasią
Z córkami Dorotą i Urszulą
Oraz synem Janem
Ze strony ojca - jego rodzice Helena i Józef
Bracia Robert i Jacek - żonę i dzieci zostawił w domu

Chrzest miał się już rozpocząć
Więc oddając Chrystusowi pokłon
Podeszliśmy do ołtarza
By spełnić obowiązek - poważna sprawa
Moimi rodzicami chrzestnymi
Byli Dorota i Robert gość niezbyt miły
Msza Święta się skończyła
I wieczerza huczna była
Po paru godzinach wszyscy rozjechali się po domach
My również wróciliśmy
I znowu w codzienny tok wpadliśmy
Mijały dni i tygodnie
I z każdą wizytą w Rabce
Było gorzej
Mama sprawiała prezenty Grześkowi i Małgorzacie
Zapominając o mnie wiecznie
Po jakimś czasie się do tego przyzwyczaiłem
I już się temu nie dziwiłem

Oczywiście przeżywałem tam też wspaniałe chwile
Które z perspektywy lat wydają się miłe
Jeździło się w bagażniku wartburga
I nie można powiedzieć że była nuda

Przyszedł wreszcie czas
Aby pójść do starszaków
I przestać się kogokolwiek bać
Zakochałem się w pięknej dziewczynie
Która zrobiła do mnie minę
Dagmarą była zwana
I oczywiście panna
Choć przez dziewczyny byłem otaczany
To tylko przez nią czułem się kochany
Pocałunkom nie było końca
Lecz wieść o tym skąd się biorą dzieci
Jeszcze do nas nie doszła
Zapraszałem rodzinę na ślub
Który według mnie odbyć się mógł


W wakacje z rodzicami pojechałem najpierw nad morze
Bo wtedy mieli w pracy wolne
Siedzieliśmy tam parę dni
I przeżywałem trochę miłych chwil
Opalałem się na plaży
I nie musiałem wcale marzyć
Oglądałem panienki w toplessach
I nie była to wtedy radość wielka
Nie wiedziałem do czego służą te krągłości
I nie przypuszczałem wcale
Że będę za nimi tęsknił w przyszłości
Kąpałem się co dnia
I wtedy nie ogarniał mnie jeszcze płacz
Podjechaliśmy pod wystawę czołgów
I pragnąc przygody smak poczuć
Chciałem kupić jeden z nich
Lecz nie sprzedawał ich nikt

Wróciliśmy do domu
I miałem pełno różnych odczuć
Podobało mi się nad morzem
Bo mogłem się po plaży wlec

W drugi miesiąc wakacji
Wybraliśmy się do brata matki
Mieszkał w górach
I jechało się do niego po jakiś dziurach
Wujek Antek Misztal przywitał nas bardzo serdecznie
A jego żona Teresa zrobiła nam jedzenie ciepłe
Mieli troje dzieci Piotrka Magdę i Pawła
Który śniadań nigdy nie jadał
Bawiłem się z dziećmi
A kiedy wieczór zapadał wielki
Wychodziliśmy przed dom
Gdzie księżyc dawał jasność swą
Wydawało się mi
Że można dosięgnąć go w mig
Wyciągałem przed siebie ręce
Lecz trafiałem w pustkę wiecznie

Przeżywałem z dzieciakami wiele miłych chwil
I nie zauważyłem że czas pobytu skończył się w mig

Wróciliśmy więc do domu
I o tych miłych wydarzeniach myślałem znowu


Rozdział V
Szkoła Podstawowa

Nadszedł wreszcie koniec wakacji
I trzeba było iść do pierwszej klasy

Idąc na rozpoczęcie roku
Byłem w niemałym szoku
Wszyscy naokoło pięknie mówili
I tym co umieli się chwalili
Ja czułem się wśród nich bezradny
I niezbyt ładny
Podzielili nas na klasy
I już wtedy wiedziałem że dostanę baty
Pani nauczycielka była bardzo miła i życzliwa
Wszyscy byli zadowoleni
Tylko ja gdzieś w kącie siedziałem biedny
Nie miałem z kim rozmawiać
Ani komu o swych wakacjach opowiadać
Wreszcie skończył się pierwszy dzień szkoły
I mogłem iść sobie na lody
W domu byłem bardzo przygnębiony
I nie chciałem iść więcej do szkoły
Rodzice zaczęli mi tłumaczyć
Że muszę być twardy
Więc co rano wstawałem
I do szkoły ruszałem
Po jakimś czasie znalazło się paru kolegów
Z którymi można się było pośmiać bez przeszkód
Nauka szła nie za bardzo
I nie było żyć tak łatwo
Po wywiadówkach się obrywało
I po dupie nieraz dostawało
Wtedy zacząłem się przejmować szkołą
I poświęcałem na nauce swą młodość
Oczywiście w szkole wyprawiało się różne harce
Najlepiej było zimą w walce
Biło się dziewczyny pigułami
Chociaż się skargami odgrażały
Było wesoło

Wreszcie przyszedł czas
Zakończyć pierwszą klasę wraz
Zdało się to prawda
I trzeba przyznać ocena była ładna
Wakacje spędziłem na rozjazdach
To u wujka to u cioci
Nudziłem się jak cholera
I nerwica brała mnie co niedziela
Z Robertem chodziło się do lasu
Albo pomagało się palić ogniska jakiemuś tam bratu
Nieraz byliśmy się kąpać w rzece
Ale to nie było zabawne wielce

Skończyły się wakacje
I przyglądając się bacznie
Poszedłem do drugiej klasy
I dziewczyny chciałem uśmiechami darzyć
Jednak się bardzo zdziwiłem
Bo znalazłem się w klasie innej
Mama mnie przepisała
Bo taka była prawda
Że z poprzednią klasą
Musiałbym chodzić późniejszą porą
Znowu się musiałem
I sprawę sobie z tego zdawałem
Zapoznawać się z wszystkimi
I z panią która darzyła mnie uśmiechami miłymi
Po paru tygodniach
Rzec można
Znałem się już z wieloma osobami
I z wszystkimi paniami

Nadchodził czas
Do pierwszej komunii iść wraz
Przygotowywał nas do niej
Ksiądz Janek
Który mnie już wcześniej znał
Uczył nas śpiewać pieśni
I pilnował żeby nie panował harmider wielki

Nadszedł wreszcie dzień
W którym smutki miały iść precz
Długo się stało na Mszy Świętej
Aż niektórym zaczęły mdleć ręce
Pierwszy raz przystąpiliśmy do Komunii Świętej
I byliśmy ucieszeni tym faktem wielce
Zrobiliśmy wspólne zdjęcie
Aby pamiętać o tym wiecznie
Później rozeszliśmy się do domów
Żeby dostawać prezenty znowu
Ja ich nie miałem za wiele
Ale przecież nie byłem w potrzebie
Gości było sporo
I bawiłem się z rówieśnikami wesoło
Było dużo napojów
A na deser sporo lodów
Od chrzestnej dostałem rower
A o chrzestnym milczeć wolę
Gdy się wreszcie wszyscy rozjechali
Mogło się zdarzyć
Że zapomnę co się wydarzyło w tym dniu
Więc chociaż dręczył mnie trud
Zacząłem się zastanawiać
Czy przez to coś się we mnie zacznie zmieniać

W szkole szło nie najgorzej
Więc nie musiałem się uczyć w pocie
Mogłem z innymi chłopakami
Udawać drani

Mijały miesiące
I znowu przyszły wakacje kwitnące
Tym razem nic ciekawego się nie działo
I wszystko z poprzednich powtarzało
Więc trzeba się było męczyć
I mieć nadzieję że skończą się w sposób prędki
Jednak dwa miesiące to długo
Kiedy jest tak nudno
Żeby się trochę zabawić
Wpadliśmy z Robertem na myśl
By jeździć z jego ojcem w pole
I patrzeć jak gościu jeździ bizonem

Minęły wreszcie te wakacje
I poszedłem do trzeciej klasy właśnie
Ponieważ skład klasy się nie zmienił
A mnie zachciało się miłosnych podboi
Zacząłem flirtować z dziewczyną
Jak się okazało bardzo miłą
Była to piękna Iza
Która tylko pepsi piła
Śniła mi się często
A ja wtedy rozbierałem ją z chęcią
Na lekcjach rozmawialiśmy
A na przerwach się śmialiśmy
Chodziliśmy przytuleni
I sobą zauroczeni
Wszyscy w klasie się dziwili
Że jesteśmy dla siebie tacy mili
Po kątach się całowaliśmy
I się swoim namiętnością oddawaliśmy

Po niedługim czasie
Zrozumieliśmy nagle
Że jeszcze o miłości nic nie wiemy
Więc będzie lepiej jak do niej dorośniemy
Żyliśmy cały czas w przyjaźni
I nie szukaliśmy ze sobą waśni

Z nauką było nie najgorzej
I w ogóle było dobrze
Po mniejszych i większych kłopotach
I po moich modłach
Skończył się rok szkolny
I zaczął się czas wolny

W wakacje pojechaliśmy do Zakopanego
Miejsca niezbyt złego
Było tam jakieś inhalacyjne leczenie
Lecz ja te dwa tygodnie przeżyłem jak w niebie
Mieszkaliśmy z jakimś małżeństwem
Które miało dziecko piękne
Była to dziewczyna w moim wieku
Pozbawiona piegów
Od razu się "zakochaliśmy"
I w wielkiej miłości żyliśmy
Chodziliśmy do wypożyczalni rowerów
I doznawaliśmy przygód wielu
Było specjalne miejsce w parku
Gdzie można było jeździć rowerami pomału
Korzystaliśmy więc z tego ile się dało
I było miło bardzo
Chowaliśmy się między drzewa
I w całowaniu się nie była przerwa
Wracaliśmy do domu
Trzymając się za ręce znowu

Oczywiście nasi rodzice wszystko widzieli
I byli z tego niezadowoleni
Wierzyli jednak
Że przejdzie nam gdy nastąpi rozłąka

Nadszedł wreszcie dzień
W którym odjechałem wnet
Widziałem łzy w jej oczach
I wiedziałem że w pamięci mej musi pozostać
Przeszło mi do niej uczucie niezbyt szybko
I na jakiś czas miłość odrzuciłem tak wyszło

Poszedłem do czwartej klasy
I jak na razie przestałem marzyć
Od tego to czasu
Prawie codziennie zanosiłem się od płaczu
W szkole było coraz gorzej
I poczułem się naraz podlej
Jakaś stara babka przyszła naskarżyć
Że jaj dom rozwalam co za babsztyl
Dostałem ładny opieprz
I parę batów wnet
W niedługim czasie
Zaciągnęli mnie rodzice do pracy
Budowali nowy dom
Więc handel musiał się rozwijać

Z rodzicami było coraz więcej kłótni
I stawałem się bardziej butny
Nie pozwalali mi wychodzić z domu
I nie dawali mi wolności poczuć
W szkole dużo działo się
Lecz za bardzo nie przejmowałem się
Po wywiadówkach było darcie
Więc czkałem na nie zawsze
Jakoś udało mi się przejść rok szkolny
I miałem nawet parę niezłych stopni

Wakacje były marne
I nie ma się co nad nimi rozwodzić wcale
Dostałem jeszcze więcej pracy
I nic za to nie dostawałem
Szlak mnie trafiał
Gdy zrozumiałem że ktoś się na tym dorabia

Mijały kolejne lata szkoły
I miałem coraz większe doły
Życie zaczęło składać się z podłości
I nie dostawałem żadnych radości
Nie mogłem się ruszać z domu
Tylko pracować do oporu
Szkołę zacząłem olewać
Gdyż zaczęła mnie wnerwiać
Bez żadnego uczenia chodziłem do niej
I mówiłem że wiem
Iż nic z tego nie będzie

W wakacje pracowało się cały czas
Chyba że na krótki czas
Jechałem do Roberta
By w coś z nim zagrać

Chodząc do ósmej klasy
Mówiąc między nami
Wyjechała wychowawczyni gdzieś
I było nam z tym dobrze wnet
Z napisu “kącik czystości"
Zrobiliśmy “cycki zosi"
Przyleciała dyrektorka
I zaczęła nas wnerwiać
Robiliśmy sobie z nauczycieli jaja
A do dzieci z klas młodszych mówiliśmy “wara"
Na lekcjach graliśmy w ping ponga
I nie jedna dziewczyna mogła dostać
Na przerwach rzucaliśmy jajkami
I każdy obrywał kto się z nami nie bawił
Niekiedy strzelaliśmy z procy
A raz się nam przydarzyło opić

Pierwszego dnia wiosny
Zerwaliśmy kwiat kwitnący
Poszliśmy na wagary
I nie przejmowaliśmy się że nasz widok będzie marny
Rozpaliliśmy ognisko
I z dziewczynami siedzieliśmy blisko
Później graliśmy w piłkę nożną
Dwie dziewczyny stały w bramce
A co zrobiły nikt nie zgadnie
Rozpięły bluzki z których wyszły piersi
Gość który miał strzelać zwątpił
Zaczęliśmy się więc bawić w berka
A kto złapał dziewczynę
Ten ją porządnie wymacał ręką
Pierwszy raz w życiu
Głaskałem panienki biust

Wkrótce jednak musieliśmy się rozstać
A te chwile w pamięci muszą pozostać

W końcu przeprowadziliśmy się do nowego domu
Wiedziałem że tylko praca może mi pomóc
Dobiegał końca nasz pobyt w ósmej klasie
Więc wziąłem się za naukę właśnie
Jednak wcześniej prawie całą klasą
Pojechaliśmy na wycieczkę marną
Byliśmy w Żelazowej Woli
A później do teatru ktoś nas wygonił
Była to jakaś operetka
A słuchać jej to udręka wielka
Jednak wracając późną porą
Bawiliśmy się w miłość wolną
Łapaliśmy dziewczyny za piersi
Takie jak u Sabriny z wierszy
Niejeden dostał po twarzy
Ale każdy się chętnie bawił
Rozstaliśmy się w wesołych nastrojach
Bo była to najwyższa pora
Pouczyć się przed wstąpieniem do szkoły średniej
I od nowa przeżywać męki wieczne

Tak więc pilnie się uczyłem
Żeby dostać się do szkoły “miłej"
Nie mogłem przecież sprawić zawodu
Mamie która darła się na mnie znowu
Pracowała w technikum do którego chciałem się dostać
Więc musiałem swoje możliwości pokazać
Przed egzaminami się cholernie bałem
Ale się bardzo starałem
By wypaść jak najlepiej
I nie ryzykować poprawki wiecznej
Jednak udało mi się zdać
I już nie miałem się czego bać
Mogłem sobie wreszcie odpocząć
I nie kuć nocą
Co prawda w wakacje znowu pracowałem
Ale już jakieś złotówki dostawałem
Oczywiście za ubranie mi odliczali
I nic bez “podatku" mi nie dali
W te to wakacje
Rodzice w góry do wujka pojechali z towarem właśnie
Sam siedziałem przez tydzień w domu
I w tym okresie przewinęło się przez niego wiele narodu
Były to przeważnie dziewczyny
Z którymi noce były miłe
Pocałunkom nie było końca
Jednak ich koszula nocna
Nie została nigdy podwinięta
Nie godziły się na zabawy w łóżku
I pogrążały mnie w smutku
Jednak i tak było wesoło
Gdy wódka lała się wokoło

Jednak nadszedł dzień
W którym rodzice wrócili wnet
Oczywiście wszystko było posprzątane
I czekało na nich gorące danie
Skończyły się wakacje
I dowiedziałem się od rodziców właśnie
Że zamieszka z nami Magda
Którą widziałem raz w życiu i jest to prawda
Miała chodzić do wieczorówki
Gdyż miała z nauką problem malutki


Rozdział VI
Wielka Miłość


Piętnastego września
Przyjechała Magda żeby z nami zamieszkać
Od razu mi się spodobała
I wiedziałem że przyjdzie się nam dogadać
W tydzień jak u nas zagościła
Już mówiłem do niej “miła"
Niedługo po tym zaraz
Wieczorami zacząłem całować ją naraz
Rodzice zaraz zauważyli
Że jestem dla niej zbyt miły
Musiałem więc coraz więcej pracować
Aby z nią sam na sam nie przebywać
Ponieważ miałem młodszą siostrę
Przeżywałem przez nią chwile nieznośne
Opowiadała rodzicom
Nawet to co nie zgadzało się z moją myślą
Na szczęście dla nas
Chodziła o 19.00 spać
Więc musieliśmy wytrzymywać całe dnie
By pozbyć się jej

Trzynastego tegoż miesiąca
Za winą naszego pieska
Musiała być jej ręka
Bandażem owinięta
Zaproponowałem więc
Że będę pomagał przy rozbieraniu do bielizny jej
Z chęcią zgodziła się
I tak blisko siebie spędziliśmy noce i dnie

Coraz więcej musiałem pracować
I przestawało mi się to podobać
Warsztat rodzice zrobili w piwnicy
Bo tok ich rozumowania był zawiły
Musiałem robić coraz trudniejsze rzeczy
I bardzo mnie to zaczęło męczyć

W szkole nauka szła niedobrze
I można powiedzieć że siedziałem w ławce oślej
Wszyscy natomiast zauważyli
Że jestem w kimś zakochany
Mamę szlak trafiał
I nie żałowała mi słownego bata

Kiedy pewnego wieczoru rodzice
Robili tarki zwiedzając piwnice
Mimo że Madzia miała ręce zdrowe
Znowu zacząłem rozbierać ją
Byłem tak podniecony
Że aż szalony
Ogarnęła mnie namiętność
Że zaprzepaścić ją była by bezczelność
Ona się na łóżku położyła
A ja usiadłem przy niej
Nie wiedziałem co robić
Żeby dobrze zrobić
Miała na sobie stanik i majtki
I wyglądała jak królewna bez halki
Zdjąłem jej w końcu biustonosz
Czego nie robiłem co noc
Zacząłem głaskać jej ...

cenzura

Z rodzicami było coraz trudniej
I mówili do mnie nie głupiej
Dawali mi nieźle popalić
I do pracy co chwila wyganiali
Miałem już tego wszystkiego dość
I przytulałem się do Madzi im na złość
Wszyscy nas razem w kościele widzieli
I plotki już było słychać po niedzieli
Kłótnie z rodzicami były coraz częstsze
I głupie wiecznie
Robili mi często wymówki
I o mało co nie zamykali naszych drzwi na kłódki

Pewnego razu starzy wyjechali gdzieś z towarem
A moja miła siedziała w wannie
Wszedłem do łazienki bez żadnego zażenowania
Bo wiedziałem że jest naga
Od razu zrozumiała czego chcę
I zgodziła na to chętnie się
Przeszliśmy pod prysznic
O czym normalnie mogłem tylko śnić

cenzura

Pojechaliśmy razem wszyscy
Do rodziny matki
Magdę serdecznie przywitali
I się do niej uśmiechali
Robert nie był za bardzo za dziewczynami
Jednak oczami się jej wdziękami bawił
Czułem się głupio
I było mi smutno
Że się z nim zadaje
Jednak zdałem sobie sprawę
Iż ona chce się mną pobawić
Więc udawałem zazdrość
Po krótkim czasie wybraliśmy się na łąkę
Oczywiście wyszliśmy oddzielnie
Spotkałem Madzie niedługo
I choć było już późno
Rozłożyliśmy kocyk zielony
Żeby nie gryzły nas sztuczne nawozy
Całowałem po piersiach ją długo
I napięcie nie trwało krótko
Było cudownie tak leżeć obok siebie
I czuliśmy się jak w niebie
Wróciliśmy do wujostwa domu
Gdzie było wiele narodu
Czułem na sobie spojrzenia wszystkich
I wiedziałem że chcą poznać moje myśli
Zastanawiali się czy naprawdę kocham Magdę
I miny mieli marne

Później się dowiedziałem
Że babka wzięła na stronę matkę
I przestrzegała ją
Przed miłością do Madzi mą
Jak się okazało
W tydzień po tych słowach jej się zmarło

Wróciliśmy w rodzinne progi
I z Magdą życie jakoś chciałem ułożyć
Ponieważ był październik
To nie wątpił nikt
Że trzeba chodzić na różaniec
Więc Madzię do kościoła zabierałem
I jej rękę w swoją kieszeń wkładałem

W domu wybuchało co chwila piekło
I miałem boleść wieczną
Przeżywałem katorgi
I miałem problem wielki
Nerwom nie było końca
I miałem zmarnowane listopadowe święta

Już wtedy rodzice planowali
Jak pozbyć się Madzi
Zaczęli wmawiać mi
Że jej rodzice chcą zdobyć nasz stary dom w mig
Magda wykorzystuje mnie
Bym za nimi wstawił się
Kiedy powiedziałem to Madzi
I spytałem czy się jej to opłaci
Przyznała się do wszystkiego
I już nie sprawiała dziecka niewinnego
W końcu powiedziała mi
Że nie jestem synem ludzi tych
Których nazywam rodzicami
Aż mnie szlag trafił
Spytałem się starych czy to prawda
A oni mi na to że to jest rzeczywistość ładna
Wyszedłem z domu trzaskając drzwiami
I włóczyłem się po mieście jak pijany
Wróciłem późno w nocy
I nie chciałem nikogo widzieć na oczy
Leżąc po ciemku w pokoju
Nie mogłem uwierzyć ile przeżyłem znojów
Zacząłem się zastanawiać
I nawet nad swoim losem płakać
Myślałem o tym wszystkim
I chciałem uciec od tego samochodem szybkim

Kiedy wstałem rano
Zjadłem bardzo mało
Nie mówiąc ani słowa
Gdyż godność moja była droga
Poszedłem do szkoły
Żeby uczyć się rzeczy nowych
Wyglądałem tak strasznie
Że wszyscy się pytali właśnie
Co mi się stało
I czy coś mnie boli bardzo
Patrzyłem na nich obojętnym wzrokiem
I waliłem ręką w głowę
Nic nie mówiłem
Tylko się wewnętrznie gryzłem
Przesiedziałem te sześć godzin
I nie chciałem już żyć
Wracając do domu
Miałem falę złych odczuć
Postanowiłem się pogodzić z myślą
I wielką krzywdą
Chciałem wszystko olać
I niczym się nie przejmować
W domu dowiedziałem się
Że Magda wraca do rodziców wnet
Bez żadnych uprzejmości
Pożegnałem się z nią jak z gośćmi
Był dwudziesty dziewiąty listopada
I śnieg bez przerwy padał
Odjechała Magda gdzieś
I zaginęła o niej wieść
Chciałem o wszystkim zapomnieć
I nie myśleć o niej
Jednak nie mogłem przejść z tym
Do porządku dziennego
I dlatego
Napisałem kilka wierszy
Aby mego serca nie męczyć


Rozdział VII
Szkoła Średnia


Rozpocząłem nowy rok szkolny
W technikum jako kot wolny
Wszyscy w kiblach dostawali
Tylko ja żem się im postawił
Dali mi spokój
I nie miałem złych odczuć
Najpierw mi się podobało
Lecz później przestało
Nauki było coraz więcej
I trzeba było wszystko rozumieć prędzej

Po wielkiej miłości
Został tylko żal okropny
Dlatego też
Przestałem się uczyć
I nieraz na szkołę musiałem się wkurzyć
Chodziłem na lekcje
I byłem nie do życia wiecznie
Zamknąłem się w sobie
I prowadziłem ze sobą wojnę
Oczywiście musiałem pracować
I wszystkie rzeczy wałkować
Rodzice mówili mi już bez ogródek
Że przecież pracuję na swoje życie
Dlaczego oni mają mnie utrzymywać
Przecież to nie jest ich wina
Że byłem nikomu nie potrzebny
I był ze mną kłopot wieczny
Do tego powiedzieli mi
Że po ich śmierci nie dostanę nic
Wydziedziczyli mnie prawnie
I niech nie myślę że otrzymam spadek
Już wcześniej się we mnie gotowało
Ale w tym momencie aż zawrzało
Nie powiedziałem ani słowa
Ale prosiłem Boga
By zesłał na mnie śmierć
Choćby za minut pięć
Jednak widać byłem i przez Niego opuszczony
Bo udało mi się świąt zimowych dożyć
W międzyczasie jeździłem na targi
Gdzie na mrozie odmrażały mi się wargi
Miałem już wszystkiego dość
I kipiała we mnie złość
W Sylwestra musiałem siedzieć z psami
Bo się fajerwerków bały
Mogłem sobie wreszcie odpocząć
Na godzinę przed Nowym Rokiem
Ponieważ byłem wkurzony do granic wytrzymałości
I musiałem wysłuchiwać krzyków nieznośnych
Postanowiłem skończyć to życie
I odejść skrycie
Wziąłem garść lekarstw
I była pociecha
Że wreszcie się wszystko skończy
I uda mi się sen dośnić
Jednak ku zdziwieniu mojemu
Znalazłem się na leczeniu
Jacyś lekarze krzyczeli
Że przez chorych nowy rok
Zmienił im się w Boży Sąd
Nie słyszałem reszty słów
Może to dobrze cóż
Znalazłem się w błogiej nieświadomości
I zaczęło mi się coś śnić


Rozdział VIII
Śmierć Kliniczna


Oglądałem jakiś film
I główną rolę grałem w nim
Widziałem siebie samego
Od początku mego marnego
Przeglądałem kolejne lata
I była to rzecz chyba tego warta
Byłem więc na Baryczy
Gdzie nikt nie milczy
Bawiłem się tam z Ewą i Leszkiem
Wszyscy byliśmy profesorskimi dziećmi
Paliliśmy ogniska
I była to zabawa towarzyska

U mnie w domu również bawiliśmy się
Można powiedzieć że na pięć
Przychodziła Anka z rodzicami
Którzy również z moimi ze szkoły się znali
Robiliśmy wyścigi
Kto więcej wody wypije
Wywieszaliśmy przez okno pajaca
Któremu głowa prawie odcięta wisiała
Cień był przerażający
I słychać było nieraz z ulicy jakiś okrzyk
Było wesoło i miło
Kiedy tak się bawiło
Skakało się na łóżka
Mimo że pora była późna

Jednak dzieciństwo się skończyło
I wątpiło się w życia zawiłość

W tym okresie w filmie wystąpiły jakieś braki
Które można było moim stanem tłumaczyć
Nagle pojawiła się siostra
Skąd nie wiem
Ale była nieznośna
Choć rodzicom dokuczała
To była przez nich bardzo kochana
Miała dostać wszystko
I tak właśnie wyszło
Dokuczała mi co chwilę
I nie spędzaliśmy czasu mile
Cieszyła się że ma dostać od rodziców mieszkanie
A mnie przyjdzie spać na polanie
W święta jeździliśmy do Rabki
Więc ciekawego nie było nic
Rodzice chcąc mnie maltretować
Uważali że granie mogę pokochać
Wysłali mnie do szkoły muzycznej
I co tydzień z tego powodu były kłótnie
Na szczęście dla mnie
Musiałem iść na operację wyrostka nagle
Przez tydzień nie dawali mi nic jeść
I o suchym pysku musiałem święta przejść
Jednak było wesoło
I swoją drogą
Podobało mi się w szpitalu bycie
Chociaż czasami były nie miłe chwile
Do nich można zaliczyć zdejmowanie szwów
I cierpienia wielki trud

Później widziałem swój pobyt w Ziębicach z Robertem
Gdzie wszyscy mówili że przyjechałem z Wieśkiem
To był jakiś obóz
A nie jeden z nas był łobuz
Prowadzili go księża
I była udręka wieczna
Bo nie było dziewczyn
I nie było się z kim pieścić
Na szczęście chodziliśmy na basen
Gdzie były panienki aż lizać palce

Pojechaliśmy z księżmi do Kłodzka
Gdzie była twierdza mocna
Chodziliśmy labiryntami
A niektórzy z nas się w nich ganiali
Trzy dni przed 11 mymi urodzinami
Zmarł na raka dziadek
Od tamtego to czasu
Nie mam urodzin właśnie
I z tego powodu do dzisiaj płaczę




Rozdział IX
Codzienność


Nagle film się skończył
I z rzeczywistością mnie połączył
Zobaczyłem nad sobą pielęgniarkę
Która sprawdzała wszystkie aparatury właśnie
Uśmiechnęła się do mnie szeroko
I powiedziała “nie udało ci się kolego”
Nie mogłem za bardzo mówić
Ale nie musiała mnie cucić
Powiedziała że rozumie
I nie pozwoliła rodzicom wchodzić wnet
Przyszła do mnie nad ranem
Z jakimś małym darem
Spytałem się skąd tu się wziąłem
I dlaczego jeszcze nie leżę w grobie
Opowiedziała mi wszystko co wiedziała
I to nie była wesoła prawda
Matka coś ode mnie chciała
I na biurku znalazła
Opakowania po lekarstwach
Zadzwoniła po pogotowie i zaczęła się o mnie walka
Nie mogłem zrozumieć
Dlaczego lekarze nie chcą dać komuś umrzeć
Powiedziała żebym za dużo nie myślał
I z problemami sobie spokój dał
Spałem długi czas
Aż rodzice obudzili mnie na raz
Zaczęli się na mnie wydzierać
I od nowa mnie wnerwiać
Mówili że przynoszę im wstyd
I z chęcią by mnie mogli zabić
Ponieważ zalecany był mi spokój
Więcej wrzasków bym nie zniósł
Siostra poprosiła kulturalnie
Żeby opuścili mnie właśnie
Kiedy miała nocne dyżury
Często przychodziła ze mną mówić
Rozumiała moje postępowanie
I nie ganiła mnie za nie wcale
Starała się mi ukazać sens życia
I wiarę na tym świecie bycia
Jednak skończył się mój pobyt w szpitalu
I bez jakiegoś większego daru
Wróciłem do codzienności
W której zbyt często smutek gościł
Oczywiście nikt nie wiedział
Ani się nie dowiedział
Dlaczego wylądowałem w szpitalu
I w jaki wpadłem nałóg
Kłótnie w domu były na porządku dziennym
I byliśmy w zagniewaniu wiecznym
Jednak w pewnym momencie
Rodzice zrozumieli wreszcie
Że jeśli choć trochę się nie zmienią
Zrobię im radość wielką
I zejdę z tego świata
A ich pozycja będzie marna
Starali się więc ze mną rozmawiać
I byli mili naraz
Choć pracować nadal kazali
To uważali
Żebym się nie przemęczył
I oczywiście szkołę skończył
Jakoś udało się skończyć pierwszą klasę
I oceny nie były takie marne
W wakacje pracowałem
I nieraz na plaży leżałem
Przyjechał Robert z Mariuszem
Który był jego kumplem
Robiliśmy razem w piwnicy
Jak dobrzy pracownicy
Ponieważ matka zawsze Robertowi dogadzała
To nas we trójkę na miasto puszczała
Wtedy to odchodziły jaja
Jak Mariusz się do dziewczyn dowalał
Choć widział je pierwszy raz w życiu
To od razu wyczuł
Czego im potrzeba
I rozmowa odchodziła wieczna
Jeździliśmy również razem
Do Sielpi na plażę
Podziwialiśmy piękne kształty
I zapraszaliśmy dziewczyny na wodne narty
W sklepach też się z wszystkiego śmialiśmy
I zanim żeśmy wyszli
Wszyscy byli rozbawieni
A nawet zadowoleni
Jednak przyszedł koniec lata
I znowu rozpoczęła się nauka marna
Poszedłem więc do drugiej klasy
I nie darzyłem wszystkich uśmiechami
W październiku pojechaliśmy na wycieczkę
Na której śmialiśmy się wiecznie
Byliśmy w Ustroniu
I nie znaliśmy znojów
Zamieszkaliśmy w hotelu
I nudziło się niewielu
Wieczorem była popijawa
I z dziewczynami zabawa
Dałem sobie pełny luz
I korzystałem z życia w brud
Dziewczyny po wypiciu
Biegały po pokojach na golasa
I to była rzeczywistość ładna
Miały piękne figury
I zapał duży
Przeżywało się wspaniałe chwile
I spędzało się ten czas mile
Wróciliśmy do szkoły

Rozdział X
Wiedeń


Nadeszła rocznica próby samobójstwa pierwsza
Rodzice wysłali mnie do Wiednia
Gdyż powtórki obawa była wielka
Wyjechaliśmy wieczorem
I byliśmy tam o wczesnej porze
O oczywiście że z rana
Gdyż jak najszybciej musiała być balanga
Rozlokowali nas po szkołach
A co gorliwszych po kościołach
Było to Europejskie Spotkanie Młodych
Lecz lepiej nie mówić
Jak mi się je udało przeżyć
Działy się tam ciekawe rzeczy
Po których sumienie dręczy
W jednej sali leżało nas z dziesięciu
I było wielu
Z którymi spały dziewczyny
Robiąc piękne miny
Na przeciwko naszego okna
Była pryszniców piątka
Myły się tam piękne francuski
Które pokazywały nam swe cycuszki
Widząc nas w oknach
Robiły lepsze numery niż dziewczyny w pornosach
Jednak nie rozumieliśmy się
I z polką zaprzyjaźniłem się
Oczywiście z jedną
Która leciała na moją męskość
Zwiedzaliśmy razem okolice
Dotykają się skrycie
Chodziliśmy wieczorami na spacery
Choć wiedzieliśmy że przyjdzie czas niedzieli
Który nas rozdzieli
Wreszcie nadeszła czwartkowa noc
I był świąteczny Nowy Rok
Byliśmy na Stefanplatz
Gdzie od sztucznych ogni gorąco było nam
Widzieliśmy dziewczyny z piersiami na wierzchu
Które dały się macać bez przeszkód
Było tyle szampana
Że przyjemność grzechu była warta
Wracając do szkoły
Kaśka mówiła “szybko mnie poliż”
Kąpaliśmy się pod prysznicem
A później zajęliśmy się szampana piciem
Wreszcie powiedziała mi
Że narkotyki załatwi w mig
Ponieważ miałem w czubie
Chętnie się zgodziłem
Strzeliliśmy sobie po działce
I czekaliśmy na efekty właśnie
Kiedy byłem na haju
Czułem się jak w raju
Nie panowałem nad sobą
Ale udało mi się Kasie rozpiąć
Zaczęliśmy się zabawiać tak
Że aż w mej głowie nie panował ład

Jednak noc dobiegła końca
Która chyba była kwitnąca
W niedziele wracaliśmy do domów
Bez żadnych większych odczuć

Wracając z powrotem
Zepsuł się nam autobus
I przykryliśmy się kocem
Lecz mogło być z nami gorzej
Bo byliśmy na 27 stopniowym mrozie
Jednak trzy kilometry od autokaru
Znajdowało się coś podobnego do baru
Gdy tam weszliśmy
Od razu obstąpiły nas dziwki
Za dwadzieścia dolarów
Można było spędzić noc jak w raju
Jednak nie interesował mnie seks z nimi wcale
Bo się bałem że jakichś chorób się nabawię
Zapłaciłem pieniądze panience
I powiedziałem jej bezczelnie
Że może robić co chce
Byle mi mojego ptaszka nie wkładała sobie gdzieś
Leżała na golasa obok mnie
I było mi przynajmniej ciepło
Rano naprawili autobus
I ruszyliśmy do domu naprzód


Rozdział XI
Narkotyki Miłość Śmierć


Szkoła znów mnie zaczęła dobijać
I musiałem się z boleści zwijać
Denerwowało mnie wszystko
I zachowywałem się zdradziecko
Ponieważ u nas w szkole
Mieliśmy taką dole
Że można było kupić narkotyki
Więc zaopatrywałem się w nie w sposób skryty
Jednak po paru razach
Zaczęła się robić trudna sprawa
Chociaż “wujek” miał najlepszy towar
To mi on radości nie dawał
Fajnie było na haju
Bo czuł się człowiek jak w raju
Niczym się nie przejmował
I świat kochał
Jednak powrót do rzeczywistości
Pozbawiony był wszelkich radości
Rozbijały się marzenia
I zanikała nadzieja
Więc starałem się z tym zerwać
I w złudzeniach nie trwać
Ten okres był najcięższy w moim życiu
I nieraz pomocy szukałem w wyciu
Po wielu trudach
I nie zliczonych znojach
Udało się mi wyjść z tego bagna
I myślę że była to decyzja trafna
Pewnego dnia
Na osiemnastkę zaproszony zostałem wraz
Było bardzo miło
Chociaż ani kropli nie piłem
Była prawie cała klasa
I świta nasza
Oprócz nas
Znajdowało się kilka innych osób
Poznałem piękną dziewczynę
Z którą spędziłem czas mile
Miała na imię Dorota
I była wolna
Od razu przypadliśmy sobie do gustu
I dobrego nastroju nikt nam nie popsuł
Tańczyliśmy ze sobą cały czas
I chciałem jej buzi dać
Była bardzo zarumieniona
Ale jednocześnie zadowolona
Ponieważ musiałem wracać do domu
Zaproponowałem abyśmy spotkali się znowu
Odprowadziłem ją
Gdyż chciała wyjść stamtąd
Kiedy leżałem po ciemku w łóżku
Myślałem o jej pięknym duszku
Zastanawiałem się
Czy w objęcia miłości wpadnę wnet
Czy to było zauroczenie
Czy może coś więcej
Na drugi dzień się spotkaliśmy
I do porozumienia doszliśmy
Zakochaliśmy się od pierwszego spojrzenia
I nie ma co tego zmieniać
Zaczęliśmy ze sobą chodzić
I uśmiechami darzyć
Przeżywaliśmy wspaniałe chwile
I nie rozmawialiśmy ze sobą zawile
Spotykaliśmy się w Egipcjance
Nieraz chodziliśmy na tańce
Nigdy nie przypuszczałem
Że może kiedyś ją stracę
Dobiegła końca druga klasa
Ale nigdy nie kończyła się praca
Musiałem jeździć do Wsi
I pracować nieraz nocami
Jednak wszystko to znosiłem
Bo się kochałem w Dorotce miłej
Rozpoczęły się wreszcie piękne wakacje
O których można pisać baśnie
Rodzice pojechali na wczasy
Oczywiście z pracą każąc mi walczyć
Wprowadziła się więc do mnie Dorotka
Która była jak róża kwitnąca
Często się śmialiśmy
I ze sobą rozmawialiśmy
Pewnego dnia poruszyliśmy poważne tematy
Na które tylko nieliczny by się poważył
Właśnie Ona nauczyła mnie
Że kobieta przedmiotem nie jest
Również odczuwa
I nieraz jej się czoło zachmurza
Powiedziała mi wtedy
Że nie zamierza bawić się w pościeli
Kazała mi zmienić swoje myślenie
I seksu nie uprawiać wiecznie
Według niej
Uczucie miłości znaczy coś więcej
Seks nie jest zabawą
Ale życia prawdą
Chce być naprawdę przekonana
Że jest we mnie zakochana
Oczywiście mogę ją pocałować
Często obejmować
Czy podziwiać jej piękne ciało
Gdy jej się kąpać zachciało
Mogliśmy spać razem w łóżku
I całować ja po cycuszku
Chociaż początkowa się wkurzałem
To się z jej myśleniem zgadzałem
Toczyliśmy nadal poważne rozmowy
I chcieliśmy swe wnętrze odkryć
Nagle wyznała mi
Że nie wierzy w nic
Nie jest katoliczką
Bo tak jakoś wyszło
Nie przejąłem się tym wcale
Dopóki nie zdałem sobie spraw
Że mogą być pewne kłopoty
Gdy mi się nie uda poparcia rodziców zdobyć
Jednak na razie żyliśmy razem
I chodziliśmy na zabawy dalej
Skończył się wspaniały czas
Gdyż rodzice wrócili wraz
Siedzieliśmy przy stole
I nic nie mówiło że nadejdzie koniec
Wszyscy byli dla siebie mili
I uśmiechami darzyli
Jednak kiedy tylko Dorotka wyszła
Zrobiła się atmosfera przykra
Pierwsze pytanie brzmiało
I od którego uciec się nie dało
To czy jest wierząca
I praktykująca
Odpowiedziałem że nie
I piekło rozpoczęło się wnet
Zabronili mi się z nią spotykać
I było widać
Że prędzej mnie zabiją
Niż jej na przeciw wyjdą
Żadne tłumaczenia nic nie dały
I wciąż chodzić mi z nią zabraniali
Jednak żadne zakazy
Nie dawały sercu rady
Spotykaliśmy się nadal
I choć gniew w nas pałał
Nie mogliśmy na to nic poradzić
I pozostawało nam tylko marzyć
Prosiła mnie bym
Zapomniał o niej w mig
Jednak zbyt bardzo ją kochałem
I przyrzeczenie jej dałem
Że tylko śmierć nas rozłączy
Aby w zaświatach nas połączyć
Zaczął się rok szkolny
I początek był markotny
Nie mogłem się pogodzić z tym światem
Który wytykał mnie palcem
Mijały miesiące
I były dni w domu milczące
Coraz trudniej było
Spotykać się z Dorotką miłą
Przyszły wreszcie święta
W które była udręka wieczna
Miałem dużo czasu na przemyślenia
Ale nie tliła się już we mnie żadna nadzieja
Przeżyłem święta milcząco
I bardzo nie znośno
W Sylwestra powiedziałem rodzicom
Że zgodnie z ich myślą
Zerwę z Dorotą
I skończę z sytuacją nieznośną
Jednak muszę do niej iść
Żeby normalnie żyć
Zgodzili się na to
Bo nie wiedzieli że jest to nieprawdą
Poszedłem do Dorotki
Która wtedy była u ciotki
Siedzieliśmy przytuleni
I w siebie zapatrzeni
Wspominaliśmy cudowne chwile
Które przeżywaliśmy mile
Wspólne bale
I niejeden taniec
Wyjazdy do Sielpi
Gdzie zapach wody i lasu nas nęcił
Ogniska we dwoje
I kąpiele błotne

wspólne dni u mnie w domu
I pozbywanie się mego nałogu
Kolacje przy świecach
I budzenie się we własnych objęciach
Były to wspaniałe dwa miesiące
Które miały w naszym życiu oddźwięk
Kochaliśmy się do szaleństwa
Więc nie mogła tego przerwać
Jakaś decyzja bezczelna
Więc postanowiliśmy
Że zrobimy na złość wszystkim
Skoro nie możemy żyć razem
To w noworocznym darze
Damy sobie śmierć
Aby połączyła nas wnet
Miałem jeszcze narkotyki
Które kupowałem od “wujka” w sposób szybki
Zafundowaliśmy sobie “złoty strzał”
Który z życiem rozdzielić nas miał
Poczułem błogą nieświadomość
I kończyn nieruchomość
Jak jakiś film
Całe życie przeleciało mi w mig
Nagle nastała ciemność
I już myślałem że idę w wieczność
Nagle coś szarpnęło mym ciałem
I ujrzałem jakieś twarze
Byli to lekarze
Którzy w cholernym darze
Zwrócili mi życie
Chociaż chciałem z nimi się pożegnać skrycie
Kiedy leżałem w pokoju
Rodzice opieprzali mnie znowu
Jednak nic nie docierało do mnie
Po narkotykach pewnie
Wreszcie dowiedziałem się
Że Dorotka zmarła wnet
Nie zdążyli jej uratować
I muszą ją pochować
Targała mną taka rozpacz


Rozdział XII
Gdzie Sens?


Po wyjściu ze szpitala
Boleść mną targała
Prawie nic nie mówiłem
Chociaż do szkoły chodziłem
Więc zamiast pytań
Co kilka dni pisałem jakiś sprawdzian
Ponieważ się nie uczyłem
Większych postępów nie czyniłem
Wyłączyłem się z życia
I byłem bez życia
Zbliżała się Wielkanoc
Więc rekolekcje rozpoczęły się naraz
Chodziłem na nie bo myślałem
Że wiarę swoją odnajdę
Jednak wiedziałem
Że swoje życie zmarnowałem
Zabiłem Dorotkę
A sam żyłem nieznośnie
Czasami mi się śniła
I do mnie mówiła
Żebym cieszył się życiem
I kochał ją skrycie
Na rekolekcjach
Była zaduma wieczna
Ksiądz mówił o sensie życia
I nie popierał picia
Ukazywał prawdziwą miłość
Która nie jest dla nikogo krzywdą
Powtarzał słowa
Które wpajała mi Dorotka
Z księdzem mieliśmy przygotowanie do spowiedzi
I wszystkie Boże przykazania żeśmy przeszli
Nastąpiła spowiedź
Która sprawiła boleść
Wyspowiadałem się z czterech ostatnich lat
Gdyż komunię świętą świętokradzko już nie chciałem brać
Otrzymać rozgrzeszenie było ciężko
Gdyż postępowałem nie ziemsko
Prawie wszystkie przykazania złamałem
I się na wierze nie znałem
Jednak otrzymałem je
I mogłem z kościoła wyjść wnet
Jednak klęknąłem w ławce
I zacząłem się zastanawiać właśnie
Myślałem o całym swoim życiu
A nie o piciu
Starałem się zrozumieć
I od wspomnień nie uciec
Chciałem odnaleźć sens
I usunąć swe zwątpienia precz
Modliłem się mocno
Aby do przemiany we mnie doszło
Postanowiłem zmienić swe postępowanie
I z rodzicami się we wszystkim zgadzałem
Wziąłem się ostro za naukę
I podłapałem parę szóstek
Zrobiłem się koleżeński
I rozmowami zabawiałem panienki
Część klasy mnie polubiła
I wrogość znikła
Nadszedł koniec roku szkolnego
I uczucie miłości dopadło mnie biednego
Zauroczyliśmy się z Ulą
Chociaż przyszłość okazała się być smutną
Trzymaliśmy się za ręce
I byliśmy zadowoleni wiecznie
Ponieważ miałem prawo jazdy
Których nie dostało się w sposób łatwy
Jeździliśmy razem
I mieliśmy pełno marzeń
Byliśmy często na Sielpi
Gdzie czasem był tłok wielki
Opalaliśmy się na plaży
I uśmiech na twarzach nam się jarzył
Jednak nie mogłem zapomnieć
O miłości do Dorotki wiecznej
Przypominałem sobie chwile spędzone z Nią
Które powtarzały się z Ulą
Wiedziała Ona o tym
I o pracy nad charakterem mym
Nie chciała bym zapomniał o Dorotce
Tylko ją kochał jak najmocniej
Jednak wspomnienia były zbyt żywe
I nadal Bardzo miłe
Dużo na ten temat mówiliśmy
I często się śmialiśmy
W wakacje znów byłem sam w domu
Bo rodzice pojechali gdzieś znowu
Pracowałem kiedy chciałem
I dużo czasu z Ulą spędzałem
Kiedy przyszła pewnego dnia
Nie byłem sam
Odwiedził mnie najlepszy kolega
Z którym później była bieda
Szybko się zaprzyjaźnili
I byli dla siebie bardzo mili
Rozmawialiśmy długo
Aż się zrobiło późno
Więc się zbierali do domów
I mieliśmy się spotkać znowu
Leszek zaproponował że ją odprowadzi
I rozmową zabawi
Niedługo po tym
Ula zdradziła się postępowaniem swym
Unikała mnie
I znikała gdzieś
Pewnego razu
Spotkałem ich w parku
Szli trzymając się za ręce
I byli ucieszeni wielce
Obserwowałem ich dłuższy czas
A w mym sercu nie panował ład
Usiedli na ławce
I przyglądali się sobie bacznie
Nagle się zaczęli całować
I przestali się otoczeniem zajmować
Nie mogłem już wytrzymać
I chciałem ich od razu pozabijać
Przeszedłem obok nich
Nie mówiąc nic
Popatrzyłem smutnym wzrokiem
I nic z siebie wykrztusić nie mogłem
Poszedłem nie oglądając się
I chciałem pod ziemię zapaść się wnet
Wsiadłem do samochodu
Aby w prędkości lepiej się poczuć
Pojechałem na cmentarz
Bo moja boleść była wielka
Usiadłem przy grobie Dorotki
I miałem nastrój nieznośny
W tej właśnie to ciszy
Kiedy wszystko wokół milczy
Zastanawiałem się
Jaki to wszystko ma sens
Kocham osobę która nie żyje
I za zauroczenia się winię
Jednak myślę wciąż o niej
I jej postać pozostanie w pamięci mej
Siedząc tam dłuższy czas
Rozmawiałem z Dorotką wraz
Chciałem by pomogła mi zrozumieć
Co w sercach dziewczyn się kryje
Dlaczego są takie zmienne
A nieraz przy tym bezczelne
Rozmyślając o postępowaniu Uli
Miałem wybór trudny
Czy jej wszystko wybaczyć
Czy po prostu ich zabić
Ponieważ zrozumiałem że nikt mnie nie chce
I będę nieszczęśliwy wiecznie
Postanowiłem się postarać
Jakoś stosunki z nimi poukładać
Po paru dniach przyszli do mnie razem
I chcieli by me serce nie było głazem
Ula powiedziała że lubi mnie
I że nie będzie tak źle
Wie że przeżyliśmy wspaniałe dnie
O których nie zapomnimy wnet
Jednak dopiero teraz zrozumiała
Że mnie aż tak bardzo nie kochała
Było to zwykłe zauroczenie
Które narodziło się w niej
Teraz wie
Że w Leszku naprawdę kocha się
Zdaje sobie sprawę
Że jej tak łatwo nie przebaczę
Ale prosi mnie
Bym nie znienawidził jej
Chce zostać moją przyjaciółką
I by nasza znajomość była długą
Leszek mówił mniej
I uciekał wzrokiem gdzieś
Przytakiwał tylko Uli
I używał zdań krótkich
Pił herbatę
I opychał się ciachem
Panowała sztuczna atmosfera
Która czasami był nie do zniesienia
Pożegnaliśmy się pokojowo
I uśmiechaliśmy się nałogowo
Jednak wiedzieliśmy
Choć udawaliśmy
Że nie będzie nam już tak dobrze
Bo zachowali się podle
Wakacje dobiegły końca
I nadal trwała między nami cisza nocna
Rozpoczęliśmy czwarty rok
I koszmar matury widziało się co noc
Zaraz na początku września
Przyszła do mnie panienka
Iwonka miła
Która ze mną się na lekcjach ze śmiechu wiła
Powiedziała mi bez ogródek
Że jestem fajny głupek
Jednak jest we mnie zakochana
I jest to smutna prawda
Zaprosiłem więc ją do domu
Wiedząc że brak w nim chwilowo narodu
Przyszykowałem herbatę
I kiwałem palcem
Powiedziałem jej
Że choć wiele ciekawego widzę w niej
To na razie
O miłości nie marzę
Mam dość tego uczucia
Które co chwila mnie wkurza
Może jest przyjemne
Ale częściej bywa bezczelne
Rozumiem że jest we mnie zauroczona
Ale to jakaś choroba
Na pewno jej przejdzie
I później się będzie śmiała wiecznie
Ona również to rozumiała
I się powiedzieć nie bała
Że jestem brzydki
I mam same ohydne myśli
Oczywiście żartowała
I się zaraz rozpłakała
Mówiłem jej
Że ładniejszego znajdzie wnet
Jest ładna i mądra
Więc nie pozostanie samotna
Przez tydzień udawała że jest moją dziewczyną
A ja nie zaprzeczałem skoro miała z tego radość miłą
Jednak wkrótce powiedziała mi
Że zauroczenie przeszło jej w mig
Poznała chłopaka
Który się za nią ugania
Pogratulowałem jej tego
I powiedziałem że sprawiła mi radość wielką
Z Ulą mało rozmawiałem
Choć wymiany zdań się nie bałem
Starałem się ją traktować jak koleżankę
I nie wdawałem się w słowną walkę
Z Iwonką było wszystko w porządku
I na lekcjach się śmialiśmy od początku
Opowiadaliśmy niestworzone historie
I jakie mamy marzenia nocne

Rozdział XIII
Korepetycje


Z nauką było ciężko
I miałem ochotę wielką
Zerwać z nią
I iść stąd gdzieś
Rodzice więc
Wysłali mnie na korepetycje w mig
We wcześniejszych latach
I to jest prawda
Najpierw na chemię
Której nie lubiłem wielce
Chodziłem do domu
Pani w ładnym stroju
Już po paru lekcjach
Panowała wesołość wieczna
Jeszcze się trochę uczyłem
Jednak poczucie rzeczywistości straciłem
Gdy pewnego dnia
Miła Izunia
Schyliła się nad zeszytem
A ja zaglądałem w jej dekolt skrycie
Była bez biustonosza
I miała pożądanie w oczach
Chociaż rozum protestował
I kazał mi zimną krew zachować
Postawiłem wszystko na jedną kartę
Choć przypuszczałem że mogę mieć życie marne
Jednym szybkim ruchem
Pozbyłem się jej bluzki dumnie
Udawała zaskoczoną
Lecz służyła pomocą

Ponieważ była szanowaną żoną i matką
Więc przejmowała się wpadką
Jednak bardzo często
Podczas indywidualnych lekcji
Kiedy mi coś tłumaczyła
Trzymałem i głaskałem ją po cycach
Wraz z końcem trzeciego roku szkolnego
Znikła przyczyna kłopotu mojego
Zakończyłem edukację chemii
I nadszedł czas rozstań wielkich
Pożegnaliśmy się normalnie
Bawiąc się wspaniale
Nie targały nami jakieś żale
I nie złorzeczyliśmy sobie wcale
Przecież to nie była miłość
Tylko jakaś inność
Więc jedne korki miałem z głowy
I musiałem inne przeżyć
Jakieś głupoty z fizyki i niemieckiego
Którego było pełno
Do tej pory właśnie
Nie czułem się marnie
Jednak w czwartej klasie
Kiedy czekałem aż serce zaśnie
Zauroczyłem się w profesorce od niemieckiego
Co było przyczyną kłopotu mojego
Starałem się to sobie wybić z głowy
I kompromitacji nie dożyć
Nie mogłem się powstrzymać
I zacząłem jej wiersze wysyłać
Pierwszy zostawiłem niby przypadkowo
Może brzmiał trochę złowrogo

“Życie - czy ma jakiś sens
Bo dla mnie nic nie warte jest
Człowiek nie może mieć
Tego na co miałby chęć
Żyję tutaj lat parę
A nacierpię się nad miarę
Miłości prawdziwej już nie znajdę
Bo po poprzednich gorycz mnie już ogarnia
Nie mogę robić co chcę
Gdyż los rzuca mnie
jak wiatr śmieć
A zatem po co dłużej żyć
Przecież co noc chce mi się wyć
Nie ma nawet nadziei na jutro
Gdyż jak to mówią życie jest bajką okrutną
Komu mam więc dziękować za życie
Skoro nawet rodzicom nie chciało się pomyśleć
Jak skutecznie pożegnać mnie z życiem
Będąc już raz na progu śmierci
Nie boję się jej objęci
Gdyby wtedy była sprawna i dokładna
Nie miałbym kłopotów wcale
I według wiary leżał na polanie
Lecz to się nie stało i basta
A rzeczywistość jest straszna
Zostaje zatem jedno wyjście
Które niekiedy bywa słuszne
Kiedy wypali się we mnie
Iskierka nadziei
Pójdę w otchłań zieleni
I już za parę lat
Nikt nie wspomni mnie z was”

Bardzo się nim przejęła
I go sobie do serca wzięła
Pytała mnie
Czy nie chcę żyć wnet

Zbliżały się święta
I była swoboda wielka
Rodzice mnie już pilnowali
I do zrozumienia dawali
Że nie zostanę sam
I z samobójstwem sobie rady nie dam
Powiem szczerze że o nim myślałem
Gdyż się matury bałem
Ale to był tylko jeden z powodów
Dla których się chciałem otruć
Nadal myślałem o Dorotce
O jej ciotce
O tym że się przyczyniłem do ich śmierci
I że mnie sumienie wierci
Wspominałem również Madzie
I przeżyte z rodziną waśnie
Przeliczałem swoje miłostki
I widziałem ile jest podłości
Nie chciało mi się żyć
I na tym świecie być
Jednak profesorka zaprosiła mnie
I poszedłem do niej wnet
Przyniosła czekoladę i herbatę
Oraz pełną tacę
Rozmawialiśmy o życiu
I w grobie gniciu
Powiedziałem jej
Że już dwa razy chciałem zabić się
Leżałem na progu śmierci
I już byłbym trupem wiecznym
Nie chciała uwierzyć
Choć zapewniała że mogę jej zawierzyć
Na koniec obiecałem jej że na studniówce spotkamy się

Rozdział XIV
Studniówka


Przyszedł czas
Na studniówkę iść wraz
Jeszcze godzinę wcześniej
Musiałem pracować prędzej
No ale wreszcie się wystroiłem
I jak to będzie marzyłem
Wszedłem do szkoły lekko speszony
I swoją obecnością zdziwiony
Zaraz znalazłem swoją klasę
I trafiłem na wódki składkę
Usiadłem za stołem
I zastanawiałem się jaką mam dolę
Wkrótce przeszliśmy do sali balowej
I poczułem się podlej
Dyrektor wygłosił mowę
I było coraz gorzej
Wreszcie zagrali Poloneza
I zapanowała radość wielka
Wzięliśmy się za jedzenie
I było weselej
Daliśmy sobie luzu
A ja spodziewałem się cudu
Chciałem by była ze mną Dorotka
I by nie była to noc chłodna
Nie daleko
Siedziała Ula z “najlepszym” mym kolegą
Uśmiechali się do siebie
Unikając mnie
Tańczyli ze sobą
Nie przejmując się krzywdą moją
Na przeciwko mnie
Siedziała Iwonka więc
Uśmiechałem się do niej często
Bo darzyłem ją sympatią wielką
Była ze swoim chłopakiem
Z którym toczyła słowną walkę
Sprzeczali się o wszystko
Choć to wyglądało brzydko
Jednak byli pełni miłości
I sobie wierni w wieczności
Między posiłkami i tańcami
Z Mariolą żeśmy rozmawiali
Nie były miłe
Ale treściwe
Kazała żebym jej obiecał
Że studniówkę jako żywy przetrwam
Chodziłem na salę by potańczyć
I się wreszcie zabawić
Unikałem kamer
Bo się bałem
Późniejszych komentarzy
Które się mogły komuś zdarzyć
Zatańczyłem raz z Ulą
Chociaż było trudno
Na pewno wspominała
Jak mi buzi dawała
Był to taniec wolny
Więc tak szybko nie skończył
Byliśmy blisko siebie
I czuliśmy się nie zręcznie
Starałem się ją zrozumieć
I przebaczyć jej choćby i jak najpóźniej
Skończył się taniec
Ale zabawa trwała dalej
Zatańczyłem również z Iwonką
Kiedy grali muzykę spokojną
Tańczyliśmy przytuleni
I tylko siebie widzieliśmy
Dziękowała mi bardzo
Że nie uległem jej łatwo
Że jej nie wykorzystałem
I tego co mi chciała dać nie brałem
Powiedziałem jej że czułem się jak idiota
I brała mnie ochota
Kiedy mi pewne rzeczy proponowała
I siebie ofiarowała
A ja się nie zgadzałem
Bo uważałem
Że to nie jest miłość
Tylko serca zawiłość
Wiem ile straciłem
I załamany byłem
Ale teraz tego nie żałuję
Bo żyjemy w atmosferze miłej
Tak więc na sali się grzałem
A w kiblu przy oknie ochładzałem
Choć było tyle wódki
Że aż wylewali ją głupki
Nie wypiłem ani kropelki
Choć miałem zapał wielki
Tak więc mieszały się
Rozmowy jedzenie i tańce
O czwartej nad ranem
Zachciało mi się panien
Usiadłem koło Iwonki
I zaczęły latać skowronki
Rozbawialiśmy towarzystwo
I wymienialiśmy się myślą
Śmialiśmy się do upadłego
I prawie z wszystkiego
Przysiadła się Ula z Leszkiem
Który zachowywał się grzecznie
Nie popsuło mi to nastroju
I śmialiśmy się znowu
Mówiliśmy sobie z Iwonką na złość
I na zgodę podawaliśmy sobie dłoń
Nadszedł wreszcie czas
Który rozłączyć miał nas
Zatańczyłem więc z nią ostatni raz
I wyszedłem stamtąd wraz
Przyszedłem do domu o ósmej
I nadszedł czas rzeczywistości smutnej
W ferie nigdzie nie byłem
Tylko się do matury uczyłem
Oczywiście pracowałem
I na wakacje pieniądze zarabiałem
Siedziałem po siedem godzin na mrozie
I miało mi być dobrze
No ale ferie dobiegły końca
I zaczęła się rzeczywistość “kwitnąca”
Przed maturą się bałem
I Boga o litość błagałem
Nie mogłem spać
Tylko jakieś środki uspokajające brać
Jednak czas szybko leci
I choć w dołku wierci
Przyszedł kochany maj
Który tyle strachu dać miał

Wraz z końcem maja
Skończyła się dla mnie matura straszna
Zaczęły się wakacje
Które miały trwać cztery miesiące właśnie
Przez czerwiec i lipiec
Pracowałem na życie
Był również Mariusz jakiś czas
I humoru wiele dał
Jeździliśmy do Sielpi
Gdzie podrywał panienki
Były w strojach kąpielowych
I przestrzegały zasad nowych
Pływaliśmy razem
I bawiliśmy się ich ciała darem
Rozbierały się do pasa
I każda dała
Trzymać się za piersi
I o czym innym śnić


Rozdział XV
Morze Miłość


Dobiegł w końcu czas
W którym Mariusz był ze mną wraz
Musiał jechać
I do Torunia na studia się wybrać
Zaczął się sierpień
Więc czas było wyjechać gdzieś wreszcie
Wybrałem się nad morze
By popływać w większej wodzie
Wsiadłem więc do pociągu
I rozpocząłem podróż nie znośną
Było wiele problemów
I ludzi zbyt wielu
Na szczęście była przesiadka
Więc kupiłem sobie bilet pierwsza klasa
Nie było tłoku
Ani tyle narodu
Wsiadłem do przedziału
W którym jakaś dziewczyna otwierała oczy pomału
Była sama
I się podróży nie bała
Wsiadłem bez słowa
Bo podwinęła mi się noga
Uśmiechnęła się
I rozpoczęliśmy rozmowę wnet
Miała na imię Beata
I mówiła że jest nieznośna
Jedzie nad morze
By nie czuć się gorzej
Chce się oderwać od świata
I być wreszcie w przenośni naga
Mówiła o sobie
I było nam dobrze
Po pewnym czasie przeszliśmy na temat zamieszkania
I była wesołość wielka
Kiedy się okazało
Że dzięki losu darom
Zamieszkamy w tym samym hotelu
Więc będziemy mieli okazję do spotkań wielu
Planowaliśmy co będziemy robić
By wakacje na całego przeżyć
Zajechaliśmy późną porą
I przestąpiliśmy próg hotelu nogą
Mieliśmy już pokoje zarezerwowane
I od razu klucze nam były dane
Dorota mieszkała po drugiej stronie korytarza
I swój numer pokoju mi dała
Domyśliłem się
Że na kolację trzeba zaprosić ją wnet
Kiedy się rozpakowałem
Uznałem że już dość czasu jej dałem
Zapukałem więc do jej drzwi
Zza których odezwał się głos w mig
Powiedziałem że to ja
I chcę się spytać o kilka spraw
Wpuściła mnie do środka
I patrzyła na mnie milcząca
Z wrażenia zabrakło mi słów
I pomyślałem że stał się cud
Wyglądała naprawdę ślicznie
I tak bardzo niewinnie
Miała rozpuszczone włosy
I dobrze bo nie lubię warkoczy
Była ubrana w lekką sukienkę
I musiałem z całych sił powstrzymywać rękę
Sukienka miała dekolt
I była bardzo krótka
Za to nóżka taka długa
Stałem zachwycony
I nagle “głodny”
Jednak wróciłem niezupełnie do siebie
Powstrzymując drżenie wielkie
Zaprosiłem ją na kolację
A ona powiedziała że musi się ubrać ładniej
Kazała mi zamknąć oczy
I zaczęła zmieniać ubiory
Chciałem ją wtedy zobaczyć
Ale nie ośmieliłem się na to ważyć
Odwróciłem się w stronę drzwi
Nie mówiąc nic
Powiedziała że już jest ubrana
I nie wyglądała jak w wannie panna
Znowu przeżyłem szok
Widząc ją
Jeszcze większy dekolt
I chyba na żołądku powstał mi “nieżyt”
Sukienkę miała dłuższą
I dla oka milszą
Bardziej powiewną
Z ilością guzików niewielką
Na szyi złoty łańcuszek
I pierścionek na paluszku
Zeszliśmy na dół
I usiedliśmy przy stoliku przy świecach dwóch
Zamówiliśmy jedzenie
I rozmawialiśmy wiecznie
Śmialiśmy się do łez
I smutki poszły precz
Jednak chwilami
Zaczęło mi się marzyć
Że siedzę z Dorotką
Moją wielką miłością
Popijaliśmy białe wino
I było bardzo miło
Nie zauważyliśmy kiedy
Nadszedł czas na spanie
Dorocie trochę szumiało w głowie
I powiedziała “ja na nogach nie ustoję”
Musiałem ją wziąć na ręce
A ona mi w podzięce
Dała dużego buziaka
Zaniosłem ją do pokoju
A ona powiedziała że nie umie wyjść ze swego stroju
Rozpiąłem więc jej sukienkę
A ona powiedziała “zdejmuj resztę prędzej”
Chociaż była bardzo podniecająca
I jej propozycja kusząca
Odpowiedziałem że resztę musi zdjąć sama
I taka była prawda
Że poszedłem do pokoju swojego
Gdzie rozmyślania dopadły mnie biednego
Zastanawiałem się czy dobrze zrobiłem
Zachowując się tak dziwnie
Może powinienem się zgodzić
I z Beatą do rana dożyć
Czy nie powinienem korzystać z okazji
Kiedy proszą się same panny
Położyłem się do łóżka
I z zaśnięciem była sprawa trudna
Przewijały mi się wszystkie miłości
I zastanawiałem się
Dlaczego dziewczyną nie robię podłości
Przypomniały mi się rozmowy z Dorotką
I chciałem do niej biec z ochotą
Jednak była między nami granica
Która dla żywego jest nie do przebycia
Cały czas szukałem sensu życia
I alkoholu picia
Wreszcie usnąłem
Mając mętlik w głowie
Rano obudziło mnie pukanie do drzwi
Ale nie mogłem się zerwać w mig
Byłem zawiany
Więc do drzwi podszedłem zaspany
Otworzyłem je
I zobaczyłem Beatę wnet
Zaprosiłem ją do środka
I nie chciałem by moja postać była groźna
Przepraszała mnie za wieczór
I podziękowała za to że jej nie słuchałem
Zaproponowała śniadanie
Które się okazało obiadem
Wybaczyłem jej wszystko
I znów byliśmy ze sobą blisko
Chodziliśmy nad morze
Gdzie na plaży od upału można było polec
Kąpaliśmy się razem
I piliśmy napoje w barze
Zwiedzaliśmy miasto
I sklepy odwiedzaliśmy niezbyt rano
Po paru dniach znajomości
Do pewnej bliskości żeśmy doszli
Beata siedziała u mnie w pokoju
Bo nie miała żadnego nałogu
Nieraz po nadmiernym wypiciu
I głowy prysznicu
Spała ze mną
Sprawiając mi przyjemność wielką
Jednak zawsze się budziliśmy ubrani
A nie jak należy nadzy
Zaczęliśmy chodzić wieczorami po plaży
I przy księżycu w berka się bawić
Nagle zapragnęliśmy wskoczyć do morza
By się w nocy wykąpać
Powstał mały problem
Bo Beata miała tylko częściowo kostium
Dół był jak należy
Ale góra nie wiadomo gdzie leży
Nie mieliśmy zamiaru wracać do hotelu
Choćby i w biegu
Tak więc Beata zmuszona sytuacją
I osłoną biustu żadną
Wskoczyła do wody
By się ze mną droczyć
Pływaliśmy długi czas
Więc musieliśmy wyjść naraz
Beata się początkowo wstydziła
I o nie patrzenie mnie poprosiła
Kiedy wyszła z wody
Przy blasku księżyca podziwiałem kształty jej urody
Podbiegłem do jej ubrania
I chociaż powiedziała że mi zabrania
Złapałem je
Więc musiała łapać mnie
Rękami zakrywała piersi
I był ubaw wielki
Wreszcie mnie dogoniła
I ponieważ była lekko silna
Wywróciliśmy się na piach
I zrobiliśmy bach
Beata upadła na plecy
I mnie ogarnął zachwyt wielki
Kiedy spojrzałem na jej piersi
Ogarnęło nas podniecenie
I zaczęło się
Daliśmy się ponieść swym instynktom

Wróciliśmy do hotelu weseli
I bardzo zmęczeni
Rzuciliśmy się na łóżko
I zasnęliśmy szybko
Tak mijały dni tygodnie
I chociaż byliśmy w porze milczącej
Na temat odjazdu
To przyszedł dzień w którym rozstaliśmy się
Nawet nie płakaliśmy
Choć staliśmy się sobie bliscy
Dałem jej pierścionek
By wiedziała że jestem fajny koleś

Wróciłem do domu we wrześniu
I znowu było parę złych odczuć
Trzeba było ciężko pracować
I zacząć się studiami przejmować

Rozdział XVI
Studia



Jeździło się do Częstochowy
Zawozić jakieś papiery
W miarę zbliżania się października
Rzedniała mi mina
Bałem się studiów bardzo
I widziałem je w snach straszno
Nie wiedziałem jak to będzie w akademiku
I czy poznam jakiś mądrych przyjaznych ludzi
Zastanawiałem się
Czy do życia studenckiego nadaję się
Miałem wewnętrzną rozterkę
I martwiłem się wiecznie
Nadszedł dzień
W którym do Częstochowy ojciec zawiózł mnie
I tak się rozpoczął kolejny etap mojego życia
A przecież mogłem z Dorotką w zaświatach pływać
Leżeć z nią na cmentarzu
I o północy brać udział w balu
A teraz nie miałem żadnej jej fotografii
Gdyż wszystkie kazała mi spalić
Wtedy to zrozumiałem
Czego nigdy nie wiedziałem
Że miłość wszystko wybaczy
Oprócz śmierci i całkowitej zdrady

Nadszedł dzień
W którym do Częstochowy ojciec zawiózł mnie
I tak się rozpoczął kolejny etap mojego życia
W którym nowe osoby miały zawitać
przyjechaliśmy do akademika w sobotę
Zawożąc towar po drodze
Później czekałem parę godzin
Aby klucze do pokoju zdobyć
Było dużo osób
I choć chciałem się dobrze poczuć
To było mi jakoś dziwnie
I nie czułem się niewinnie
Wreszcie wszedłem do pokoju
W którym nie było współlokatorów
Był on na dziewiątym piętrze
I wyglądał strasznie wiecznie
Rozłożyłem swoje rzeczy
I poczułem że łza w oku mi się kręci
Bałem się tego co będzie
I czy będzie to wydarzenie wielkie
Poszedłem spać wieczorem
Wywalając coś po drodze
W niedzielę poszedłem zwiedzać Częstochowę
I pograć na dworzec
Ciągle myślałem
Jak to wszystko się stanie
Przyszedł wreszcie poniedziałek
I nie zapowiadało się fajnie
Rozpoczynał się rok
I jak na złość
Nie było mi wesoło
Zastanawiałem się czy poznam kogoś
Zaczęło się wręczanie indeksów
I widziałem ludzi wielu
Z nimi miałem się uczyć
I przeżywać radości i smutki
Przeszliśmy do sali
W której się nasz rok bawił
Wszyscy rozmawiali
I przeważnie się śmiali
Nie wiedziałem co ze sobą zrobić
I czy nie dać nogi
Ale usiadłem w drugiej ławce
I pogodziłem się z myślą że nikogo nie znajdę
Nagle podeszła dziewczyna
I wydawała się dziwna
Spytała się
Czy wolne miejsce jest
Odparłem że tak
I w rozmowie nastąpił krach
Przede mną usiadł jakiś chłopak
A przy nim dziewczyna
Nie rozmawiałem z nimi
Chociaż wydawali się być mili
Opiekunka podzieliła nas na grupy
I choć to był podział głupi
Wypadło że wszyscy jesteśmy w drugiej
Więc nie wypadało milczeć dłużej
Przedstawiliśmy się
Obok siedziała Wiola
Przede mną Arek
A obok niego Marta
Rozmowa się rozwijała
I znajomość się pogłębiała
Poszliśmy później po legitymacje
I bawiliśmy się nieźle właśnie
Później do restauracji udaliśmy się
Gdzie miło było wnet
Rozmawialiśmy o różnych sprawach
I o swoich parach
Jednak musieliśmy rozstać się
By do domów wracać wnet

Kiedy wszedłem do pokoju
Zachwiałem się na nogach
Ujrzałem pięciu facetów
Którzy piwo pili za dziesięciu
Przedstawiliśmy się sobie
Ale szybko dałem stamtąd nogę
Musiałem wyjść na świeże powietrze
By dojść do siebie prędzej



Rozdział XVII
Miłość Ślub Śmierć


Spotkałem dziewczynę
Dla której się zmieniłem
Na imię miała Dorota
I była dla mnie cenniejsza od złota
Od razu przypadliśmy sobie do gustu
Choć nie tak od razu chcieliśmy smak miłości czuć
Wciąż rozmawialiśmy o śmiesznych sprawach
I włóczyliśmy się po zabawach
Tylko czasem nad naszym szczęściem pojawiały się chmury
I musieliśmy się smucić
Ona nie miała rodziców bo zmarli
A moi chcieli mnie zabić

Tak szybko razem nam mijał czas
I wciąż widziałem ją w snach
Chodziłem na wykłady
Choć w myślach chciałem się w doktora bawić
Studiowałem ciężki przedmiot
I różnie mi szło
Jednak wiedziałem że w każdej chwili
Będziemy dla siebie mili
Pamiętam jak na początku
Nieśmiałość dała nam się odczuć
Poznaliśmy się w McDonald’s
Choć właśnie wychodziła
Jednak pod jakimś pretekstem wróciła
Przysiadła się do mnie
Czyniąc pierwszy krok
Nie wierząc w bzdurny przesąd
Pierwsze rozmowy były luźne
Ale na pewno nie nudne
Z czasem się lepiej poznaliśmy
I już o dość poważnych sprawach rozmawialiśmy
Dowiedziałem się że jej rodzice zginęli
Choć dość duży majątek mieli
Zaprosiła mnie do siebie
I czułem się jak w niebie
Ponieważ mieszkałem w akademiku
To nie musiałem się rodzicom tłumaczyć
Mogłem przesiadywać u niej całe ranki
Choć czasem musiałem z nauką walczyć
Nasza znajomość trwała już trzy miesiące
I wciąż mieliśmy plany kwitnące
Byliśmy bardzo szczęśliwi
I niektórzy nam tego zazdrościli
Jednak się tym nie przejmowaliśmy
I w wielkiej miłości żyliśmy
Kochałem i czułem się kochany
Czego przez całe życie nie zdołałem wymarzyć
Rozumieliśmy się bez słów
I czytaliśmy w swych myślach jak z nut
Wiedziałem kiedy jej przytulenie
Oznaczało potrzebę
Bycia blisko
A nie zabawę w łóżku szybką
Wiedziała że niczego od niej nie wymagam
I dzisiejszego świata
“dowodów miłości” nie składam
Mieliśmy takie same zasady
I nie uważaliśmy seksu
Za nić zabawy
Był dla nas czymś więcej
Uzupełnieniem naszych miłosnych uniesień
Nie obawiała się przy mnie rozebrać
Bo wiedziała że nie będę ją siłą brać
Często się razem kąpaliśmy
I w odprężeniu o swych smutkach zapominaliśmy
Wypytywała mnie o mych rodziców
Chcąc nasze relacje wyczuć
Wiedziałem że nie ma własnych
Więc chciałem opowiedzieć jej kilka baśni
Lecz od razu to wyczuła
I do mówienia prawdy mnie zmusiła
Była taka słodka
Nawet gdy się złościła
I mnie na żarty wałkiem biła

W domu nic o niej nie mówiłem
By nie psuć atmosfery i tak nie miłej
Choć wyczuwali że jestem jakiś inny
To nie potwierdzałem ich myśli
Co prawda nieraz pragnąłem powiedzieć
Tym bardziej że chciałem ją za żonę mieć

Jednak do ślubu nam się nie śpieszyło
Bo życie i bez tego upływało nam miło
Niestety zbliżał się koniec roku
I do egzaminów trzeba było się pokuć
Trochę się krzywiła
Gdy w akademiku czasem spędzałem noc
Choć nic nie mówiła
To taką dziwną minę robiła
Mówiła też
Po co uczę się
Przecież jestem bogata
I w tobie zakochana
Nie wiedziałem co odpowiedzieć w takich chwilach
Ale w końcu jakoś te spory łagodziła

Egzaminy się skończyły
I zaliczony był pierwszy rok fizyki
Radości nie było końca
I pierwszy raz przydarzyła nam się noc upojna
Jej piękne ciało mnie do niej przyciągało
Zbliżały się nasze wargi
I dążyliśmy do tego by być nadzy
Nasze ręce błądziły
By się w miłosnym uścisku kręciły
Osunęliśmy się na łóżko
By się cieszyć radością złudną
Miękkości jej piersi
Nie zapomnę na czas wieczny
Pocałunki były takie gorące
I pieszczoty językiem tak podniecające
Moje ręce wędrowały po jej ciele
By znaleźć to najważniejsze wgłębienie


Jednak nadeszły wakacje
I wiedzieliśmy że rozstanie się zacznie
Tęskniłem wciąż za nią
Choć czasem gdy jechałem z towarem
Udawało mi się wpaść na śniadanie
Choć dość często się przytulaliśmy
To jednak tej nocy jakoś nie powtórzyliśmy
Nie rozmawialiśmy na ten temat
Jakby seks był nic nie wart
Nie stroniła od pieszczot
Ale na większy luz nie przeszła
Nie miałem jej tego za złe
Choć dziś wiem że
Nadzieję durną miałem
Iż będziemy mieli na to jeszcze czas
Gdy połączy nas obrączek blask

Tak więc mijały wakacje
A my mieliśmy tylko czas by wykąpać się w wannie
Na szczęście rodzice moi pojechali do Krymu
Więc mogła parę dni zmiatać z mych oczu resztki snu
Pojechaliśmy na Sielpię
Gdzie bawiliśmy się świetnie
Pływaliśmy na rowerze
I zwiedzaliśmy wyspy wszelkie
Pogoda była świetna
Słońce padało na jej piękne ciało
Wiele kropel wody po jej włosach spływało
Fale uciekały spod jej stóp
By nie zraniła się o jakiś drut
Jej strój kąpielowy
Choć nowy
Mało zasłaniał
I wielu nurków łapał zawał

Poszliśmy raz do Egipcjanki
By przy jakiejś muzyce zatańczyć
Gdy pokazała mi się w swej kreacji
Mało nie zwaliłem się z nóg
Wiedziała że bardziej działają na mnie dziewczyny
Które mają strój miły
Niż te które nagie chadzają gdzieś
Suknia długa aż do ziemi
I dekolt dość wielki
Buty na wysokim obcasie
I włosy uczesane bardzo ładnie
Kiedy weszliśmy na salę
Z nią nie wytrzymywały konkurencji dziewczyny żadne
Faceci jakoś dziwnie się patrzyli
I niewesołe mieli miny
Gdy tańczyliśmy
Czułem na sobie spojrzenia wszystkich

Lecz musiała odjechać
I tylko w snach mogła zostać
Bo rodzice wrócili
I gdyby ją zastali byli by źli

Na szczęście nadszedł październik
I znów mogliśmy się sobą cieszyć
Rozmowy kończyliśmy późno w nocy
Ledwo widząc na oczy
Zaczęliśmy się zastanawiać nad przyszłością
Bo chcieliśmy przejść przez życie z radością
Robiliśmy plany
I o ślubie zaczęliśmy marzyć
Więc zaplanowaliśmy zaręczyny
Na termin bardzo miły
Miały to być święta
A ślub w Sylwestra
Dorotka miała znajomego księdza
Który bez zbędnych formalności
Udzielił by go nam

Cieszyliśmy bardzo się
I wszystkie smutki odchodziły precz
Miałem powiedzieć rodzicom
Że znalazłem swą miłość
Byłem szczęśliwy
I nawet dla ludzi mi nieprzyjaznych miły
Kochałem cały świat
I chciałem wciąż śpiewać
Najukochańsza ma
Miała mi syna dać
Miałem wszystko co do szczęścia było mi trzeba
Odnalazłem drugą część z mego drzewa

Liczyliśmy ile gości trzeba zaprosić
I gdzie weselisko urządzić
Lecz nagle
Zasłabłem
Dorotka powiedziała
Że była na badaniach
Lekarz wykrył na piersi jakiś guz
I trzeba prześwietlenia zrobić cóż
Miałem nadzieję że to nic poważnego
I nic nie zakłóci naszego szczęścia wielkiego
Jednak stało się
Okazało się
Że to rak
I niewiele medycyna do zaoferowania ma
Jedyna nadzieja to
Pierś odciąć
Dorotka bardzo przeżywała
I śmierci się bała
Pocieszałem ją jak tylko mogłem
Jednak wśród takich nieszczęść
Z podniesioną głową nie mogłem przejść
Płakałem wciąż
Studia poszły w kąt
Chodziłem codziennie do szpitala
By patrzeć jak niknie w mych oczach nadzieja
Choć starałem się ją pocieszać
I na los nie narzekać
To wiedziałem że to nic nie pomoże jej

Po amputacji piersi
Już nie dawano takich szans na przeżycie pewnych
Tłumaczyli się że są przeżuty
I na jej cierpienie byli głusi
Dorotka wciąż błagała mnie
Abym nie opuszczał jej
Chciała ze mną żyć
Choć bała się że bez piersi nie będę chciał jej

Czasem zdawało się
Że powraca do zdrowia
I nasze marzenia jeszcze świat pozna
Mówiła dość sensownie
I żartowała czasami nawet sprośnie
Jednak na święta musieliśmy się rozstać
Choć wiedziałem że powinienem przy niej pozostać
Byłem załamany
I nie wiedziałem jak sobie poradzić
Często dzwoniłem do szpitala
By dowiedzieć się jaka jest prawda
Dwa razy rozmawiałem z Dorotką
I jak zwykle mówiła słodko
Błagałem Boga by zmienił plany
I pozwolił nam się pobrać
Bo się kochamy

Święta minęły
I wróciłem do starej biedy
Dowiedziałem się
Że już nic nie uratuje jej
Zostało jej z miesiąc życia
Nie ma co ukrywać

Nie wiedziałem co zrobić
Czy się na zawsze położyć
Poszedłem do Dorotki
Niewiele zostało z dawnej Dorotki
Zniszczona chorobą
Bez jednej piersi
Bez ślicznych długich włosów
Bez życia w oczach
Bez radości
Bez ...

Stałem nad nią
Dla mnie wciąż ładną
Spojrzała się na mnie wzrokiem pełnym łez
I smutnym głosem spytała
Czy za żonę mnie chcesz
Stałem osłupiały
I zbaraniały
Powiedziała że nasz ślub niedawno miał odbyć się
Zrozumiałem że jedyną rzeczą jaką mogę dla niej zrobić
To ożenić się z nią
Pojechałem po księdza
I odbyła się ceremonia weselna
Za obrączki służył pierścionek i sygnet
I choć taki ślub nie był nawet w mym śnie
To wiedziałem
Że i tak najlepsze chwile zmarnowałem
Nie korzystałem z życia
I z możliwością z Dorotką bycia
A teraz za weselny obiad
Robiła zupa szczawiowa
Były ziemniaki i mielony

To był ślub nie wesele
Jakich wiele

Miałem piękną młodą żonę
I perspektywę życia na tym łez padole
Noc poślubna
Była jak wyrocznia trudna
Tej to nocy
Dorotka odeszła do wieczności
Wybiegłem ze szpitala
By zginąć z rana
Jednak się opamiętałem
Bo zrozumiałem
Że muszę przygotować pogrzeb
I załatwić sprawy po zmarłej żonie

Tak skończyła się piękna miłość

W sercu został ból
I życia trud


Rozdział XVIII
Koniec Życia?


Studia przerwałem
Za co od rodziców nieźle dostałem
Nie usprawiedliwiałem się
I nie wyznałem powodów tego kroku

Choć chciałem dołączyć się do Dorotki
Jakoś życie nie pozwalało mi się z żoną połączyć

Więc czasem stoję nad jej grobem
I znów co robić nie wiem
Świat kręci się dalej
A ona
Opuściła mnie właśnie
Tak bardzo za nią tęsknię
Śmierci czy przyjdziesz po mnie wreszcie
Niech pogrążę się w nicość
By tylko dotykać mej Dorotki lico
Niech zginę ja
I ma rozpacz
Niech nasze wesele
Rozpocznie się wreszcie
Niech noc poślubna przyjdzie
Niech ...

Więc siedzę sobie przy biurku
I nie myślę o "wujku"
Przede mną leży strzykawka
Która jest dobrze płatna
Zawiera kokainę
Która odbierze mi życie
W ten to zimowy dzień
Chcę odejść stąd
Nie widzę sensu życia
I na tym świecie bycia
Ogarnia mnie pustka wewnętrzna
I myślę że śmierć to nie ucieczka
Lecz skrócenie męki
Pragnę zakończyć życie w sposób prędki

Na koniec sobie za nucę
A później to “lekarstwo” wstrzyknę

Nauczyli nas regułek i dat
Nawbijali nam mądrości do łba
Powtarzali co nam wolno co nie
Przekonali co jest dobre co złe
Odmierzyli jedną miarą nasz dzień
Wyznaczyli czas na pracę i sen
Nie zostało pominięte już nic
Tylko jakoś wciąż nie wiemy jak żyć

Nauczyli nas że przyjaźń to fałsz
Okłamali że na wszystko jest czas
Powtarzali że nie wierzyć to błąd
Przekonali że spokojny jest dom
Odmierzyli każdy uśmiech i grosz
Wyznaczyli mimowolny nasz los
Nie zostało pominięte już nic
Tylko jakoś wciąż nie wiemy jak żyć

Nauczymy się być sami na złość
Spróbujemy może uda się to
Rozpoczniemy od początku nasz kurs
Przekonamy się czy twardy ten mur
Odmierzymy ile siły jest w nas
Wyznaczymy swoje miejsce i czas
A gdy zmienią się reguły tej gry
Może w końcu odkryjemy jak żyć


1 komentarz:

  1. Jak Ty jeszcze dajesz radę żyć? Jeśli faktycznie tyle złego przyniosło Ci życie, to potrzebujesz prawdziwego przyjaciela, który Cię zrozumie i da wiarę w to, że po burzy przychodzi słoneczny dzień.
    Trzymaj się.

    OdpowiedzUsuń